Już kiedy
jechaliśmy zobaczyć czeczotkę tundrową, wiedzieliśmy, że w Krakowie jest
sterniczka. Chcieliśmy nawet zabrać Dzieci na Wawel i połączyć przyjemne z
przyjemno-pożytecznym, ale cóż, nie będę oryginalna, Dzieci znów chore.
Mogliśmy nawet wracając z Łodzi, „zahaczyć” o Kraków, nawet sugerowałam to
Tomkowi, ale coś nie dał się uprosić. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i jak dać
„tłiczerowi” palec, to chce zaraz całą Collinsowską rękę – daj mu dojść do 300,
a będzie chciał mieć zaraz 310, wiem, wiem, małą łyżeczką trzeba… powiedzieliby
moi towarzysze wspólnych wypraw.
13 luty,
czyżby miałby być pechowy? Nie jestem przesądna – chociaż teraz z perspektywy
czasu… Kraków, piękna pogoda, 10 stopni powyżej zera w środku zimy – pogoda nas
rozpieszcza. Jesteśmy w stałym kontakcie z Felkiem Felgerem. Wyjeżdżamy bardzo
późno, koło 12 (czy Kraków się już budzi do życia?), wiemy, że Felek ma jeszcze
za chwilę sprawdzić teren. Nie czekamy jednak na próżno, ale wyjeżdżamy bez
potwierdzenia. Tomek widział już sterniczkę, Michał i Maciek też, więc nie
dołączają do nas. Wyprawa tylko dla mnie? No raczej. Po drodze, Tomek dzwoni do
Felka – ptaka nie ma w mieście, nie jedziemy więc do samego Krakowa, ale do
Tyńca, aby zobaczyć tam miejsce, gdzie zbierają się kaczki ochoczo karmione
przez ludzi. Krzyżówki, łabędzie, łyski, nawet świstun i kokoszka, ale
sterniczki brak. Zostaje nam jeszcze sprawdzić Wisłę od mostu nad stopniem
wodnym Dąbie – w tej okolicy pomieszkiwałam kiedyś u Siostry, gdy studiowałam w
Krakowie anglistykę, więc odżyły miłe wspomnienia. Droga spacerowa wzdłuż Wisły
bardzo przyjemna, zważając na temperaturę. Wielu ludzi spaceruje i cieszy się
wiosenną pogodą, a my wpatrujemy się w rzekę, szukając kaczki, tej jedynej (jej
kuzynkę sterniczkę jamajską widzieliśmy w Dolinie Baryczy, zanim jeszcze
urodził się nasz pierwszy Syn - Gabryś). Umówiliśmy się z Felkiem pod Wawelem –
czekał nas 40-minutowy marsz. Gdy dotarliśmy na miejsce, spotkaliśmy jeszcze
Jacka Betleję, który był tu już rano i też nie widział sterniczki. Cóż – liczyliśmy się z tym, ale to jeszcze
nie koniec dnia. Kaczka może i nam uciekła, ale dzień jeszcze się nie skończył.
Była godzina 16, gdy od słowa do słowa, dogadaliśmy się z Felkiem, że
pojedziemy do Puszczy Niepołomickiej poszukać „urala”. Felek bez problemu
zgodził się na ten pomysł, a jego Kolega (niestety nie pamiętam nazwiska)
podwiózł nas do miejsca, gdzie zaparkowaliśmy samochód, żeby oszczędzić na
czasie.
Ruszyliśmy. Ja
z Tomkiem, a Felek z Jackiem drugim samochodem. Nagle, pogoda zmieniła się
diametralnie. Zapadał mrok i to było do przewidzenia, ale pojawiła się mgła,
tak gęsta, jak to tylko możliwe. Po drodze wstąpiliśmy do Biedronki po latarki,
żeby być przygotowanym na wieczorny spacer po puszczy. Gdy wyjechaliśmy z
miasta, mgła była jeszcze bardziej gęsta. Momentami nie widzieliśmy nawet, że
droga zakręca, po włączeniu długich świateł było jeszcze gorzej. W końcu
spotkaliśmy się w Niepołomicach.
Noc w puszczy
była piękna. Księżyc świecił tak jasno, że latarki nie były potrzebne. Lekki,
zaledwie 2-stopniowy mróz, zero wiatru, jednym słowem, pogoda idealna na sowy –
Felek to potwierdzał, a Felek wie, co mówi. Byliśmy z odpowiednim człowiekiem w
odpowiednim miejscu, ale czy w odpowiednim czasie? Felek wspaniale naśladował
głosy puszczyka, a aluco odpowiadały
niemal chórem z kilku stron, momentami słyszeliśmy nawet 6 samców! A „ural”?
Tomek z Felkiem słyszeli głos, ja niestety nie. Poszliśmy w tę stronę,
słuchając po drodze cudownych opowieści o sowach, ale bez skutku. Pojechaliśmy
jeszcze w inne miejsce, z przewagą drzew iglastych. Tym razem włączyliśmy
latarki, myśląc, że może zobaczymy sowę, siedzącą na drzewie, która się nie odzywa.
Gdzieś w oddali koziołek zawodził – Felek twierdzi, że musiał wpaść w sidła… Tej
nocy puszczyka uralskiego nie znaleźliśmy, ale nie żałuję tej wyprawy.
Umówiliśmy się wstępnie z Felkiem, że wpadniemy do puszczy w kwietniu. Dziś
wiem, że „Urale” nie odzywały się, gdyż
siedzą już na jajkach – ta wiosenna zima zaskoczyła wszystkich, nawet ptaki.
Szansa nadal pozostaje, chociaż sowy nie są łatwymi gatunkami do zaobserwowania,
przynajmniej dla mnie. Wieczór był naprawdę piękny i spędzony w doborowym
towarzystwie, trzynasty nie był pechowy, a na dowód podaję krótki wierszyk,
który mi przyszedł do głowy w drodze powrotnej, taka luźna parafraza wiersza o
Aragornie z Władcy Pierścieni
Tolkiena (na dole - oryginał).
Nie tylko jasno świeci słońce,
Nie każdy sukces, co punktuje,
Początek drogi, za jej końcem,
Radości zazna, kto próbuje…
Nie
każde złoto jasno błyszczy
Nie każdy błądzi kto wędruje
Nie każdą siłę starość zniszczy
Korzeni w głębi lód nie skuje.
Nie każdy błądzi kto wędruje
Nie każdą siłę starość zniszczy
Korzeni w głębi lód nie skuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz