sobota, 26 grudnia 2015

Co było, choć nie jest, pisze się do „życiówki”!




             Święta, święta i po świętach. Za parę dni skończy się rok 2015. Czas więc na podsumowania, a jest co podsumowywać. Wkroczyłam w ten rok z 312 gatunkami, zostawiam go za sobą z 319. Dużo? Mało? Dużo!!! Gdy przekroczy się magiczny próg „300”, każdy gatunek jest na wagę złota. Zaczęło się w marcu od pelikana kędzierzawego, a skończyło na początku listopada na bernikli obrożnej i to na naszej opolskiej ziemi! Spełniło się jedno z moich ornitologicznych marzeń – byliśmy po raz pierwszy z Tomkiem na Lubelszczyźnie i tam widzieliśmy „mszarnego” i gadożera! Wspaniały prezent na 10-tą rocznicę ślubu! Złamała się też zła passa, klątwa „branty”, gdyż najrzadsza gąska na Śląsku dołączyła wreszcie do mojej listy.
Stało się to za sprawą Mariana Domagały. O tym, że widział berniklę obrożną na Otmuchowie dowiedziałam się niestety dosyć późno, dawno po fakcie, ale Tomek pocieszał mnie, że i tak ptak był widziany tylko w locie. Czas na gęsi był bardzo dobry, wędrówki, przeloty, a pogoda jak marzenie. Właściwie to wiatr się wzmagał, a nad morzem ostrzeżenia o sztormach i piękna obserwacja burzyka szarego. U nas też wiało, ale za to słońce świeciło i nie było zimno. Marian zostawił nam znaki na ziemi, żebyśmy wiedzieli, z której strony obserwował pokaźne stadko gąsek. Bernikle białolice łatwo jest „wyhaczyć”, ale obrożna to mała gąska. Mieliśmy jednak szczęście, Jest! Piękna! Mała czarna! Maciek, jego dziewczyna Sylwia, Marian i mój Tomek – wszyscy ją widzieliśmy. Udało mi się zrobić zdjęcie stada, co prawda nie ma na nim „branty”, ale są dwie „leukopki”. Wspaniały dzień!






Rok 2015 dał mi 8 nowych gatunków. Pisałam już, że najbardziej cieszę się z puszczyka mszarnego i bernikli obrożnej, ale nie mogłabym zapomnieć o niespodziankach! Największą z nich, o której z pewnością żaden ptasiarz nawet nie pomyślał, była obserwacja pierwszej dla Polski białorzytki saharyjskiej. KOSMOS! Były oczywiście nerwy – czas uciekał, a ona odleciała gdzieś do lasku, ale odnalazła się, poprawiając nam wszystkim humory. Dwa nowe ptaki z mojej „życiówki” obserwowałam w pobliżu Opola: wspomnianą już berniklę obrożną (Otmuchów) i rybitwę popielatą (Nysa), co upewniło mnie w przekonaniu, że nasze województwo naprawdę ma potencjał. Na zaroślówkę, czaplę modronosą i pelikana kędzierzawego też nie musiałam jakoś bardzo daleko jechać – ulga, ale już tak łatwo nie będzie. A jakie plany na 2016 rok? Może być pięknie – został jeszcze ural, który spędza mi sen z powiek już od wielu lat, wydrzyk ostrosterny – wstyd, że nie udało się go do tej pory zobaczyć podczas „seawatchingu”, no i kolejne ornitologiczne marzenie – głuszec. Uciekły mi w tym roku dwa żwirowce, przydałoby się z nimi zmierzyć. Oby pojawiły się tu i ówdzie amerykańskie gatuneczki: markaczka czy świstun. No i oczywiście niespodzianki, których nikt się nie spodziewa.
Zima na razie marna, bez śniegu, z temperaturami koło 10 stopni powyżej zera. A ja wciąż mam przeczucie co do sowy śnieżnej tej zimy. Czyli góry, morze, bardzo chciałabym odwiedzić znowu Biebrzę, tak dawno tam nie byłam, tęsknię. I jeszcze Ujście Warty – dziewicza to dla nas kraina, nieodgadniona, trzeba się tam wybrać. Pożyjemy, zobaczymy… Najpierw dzieci wyleczymy.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Panta tragoudō! (Wszystko śpiewa)

            Zasłyszana niegdyś opowieść o magicznym ptaku Bulbulezarze nie dawała mi spokoju. Stary bard śpiewał przy zapalonym ognisku, że stworzenie to patrzy na świat oczyma jaskółki, klekocze bocianim dziobem, przecina powietrze skrzydłami pawia, wygina długą łabędzią szyję, a sępimi pazurami rozrywa swą ofiarę na strzępy. Nikt tak naprawdę nie wiedział z ilu ptasich części się składa. Niektórzy wymieniali zaledwie kilka, inni, tak jak zwycięzcy poprzedniego turnieju – rycerze FZ 666 uważają, że jest ich co najmniej 160. Podobno słyszeli oni świst jego skrzydeł i widzieli cień Bulbulezara nad głowami.
            Każdego roku, w królestwie Polan odbywa się turniej. Jest to wielka wyprawa, nie mniej ważna od słynnych Wypraw Krzyżowych. Wielu rycerzy bierze w niej udział, w tym roku aż 141, zgrupowanych w 31 zastępach. Celem turnieju jest odnalezienie Bulbulezara, albo raczej wszystkich jego części. Nikt jeszcze nie odkrył tej tajemnicy do końca, nikt nie wie czy Bulbulezar naprawdę istnieje, czy można odnaleźć dusze ptaków, ale z pewnością warto próbować. Ci, którzy próbowali, zawsze wracali uradowani, jakby napili się ze zdroju życia. Albowiem kontakt, choćby z jedną częścią tego wyjątkowego, pierwotnego ptaka to cud, a on sam jest obok dębu samograja i strugi złotosmugi, jednym z trzech dziwów świata.
            Turniej zawsze rozpoczyna się o północy i kończy się o godzinie duchów, jednak każdy zastęp rycerski może się włączyć do wyprawy o dowolnej porze. Nasze bractwo Aves Polonica (BIRDING POLAND) rozpoczęło przed świtem o 3:30. Wyjeżdżając spod naszego pałacu, ja AGNesia D’Arc (AGNIESZKA TAŃCZUK) i rycerz ThOMas the Great (TOMEK TAŃCZUK) usłyszeliśmy śpiew Luscinii (SŁOWIK RDZAWY) – tylko ona o tej porze dawał znak rozpoczęcia turnieju, niczym kogut zwiastujący nowy dzień. Szybko zebraliśmy naszych rycerzy ZAWiszę Brodatego zwanego Miszczem (MICHAŁ ZAWADZKI), KOWALa Podbipiętę (MACIEK KOWALSKI), niecierpliwi i chętni do walki. Książęta nocy kończyli właśnie swą pieśń w Księstwie Opolan – Aluco i Otus dołączyły do naszej listy jeszcze przed brzaskiem.
            Od tamtej pory Bastion Tkany z Polnych Traw (tytuł piosenki Elżbiety Flisak o Wyspie Bolko) rozśpiewał się na dobre. Orkiestra dźwięków pulsowała w uszach naszych niczym krew w żyłach na polu walki. Z trudem nadążyć mogłam z notowaniem nowych gatunków ptaków. Czyżbyśmy byli blisko ujrzenia Bulbulezara? Ależ skąd, to dopiero początek, jednak każda ptasia dusza od modraszki po rokitniczkę, od zięby po muchołówkę szarą i od rudzika po świstunkę leśną, sprawiała nieopisaną radość, dawała nam moc. Torquata canorus gallinula philomelos pilaris atricapilla oriolus... To brzmiało jak modlitwa, jak magiczne zaklęcie, które powtarzane w głowie zwiększało nasze szanse powodzenia. W każdym z miejsc, które odwiedziliśmy dotknęliśmy strefy sacrum, poczuliśmy oddech Bulbulezara.
            Tego dnia, nasz wierzchowiec Ignar (SUZUKI IGNIS) zabrał nas w podróż liczącą 320 kilometrów od Bastionu Bolko, poprzez Malinowy Chruśniak (MALINKA) Chronstau Land (ŁĄKI CHRZĄSTOWICKIE), Księstwo Turawskie (TURAWA), dwie Krainy Lasów i Stawów (BORY STOBRAWSKO-TURAWSKIE i NIEMODLIŃSKIE) oraz Nyssańskie Rubieże (ZBIORNIK NYSKI).
Żal nam było opuszczać rozśpiewane Bolko, ale słońce było już wysoko na niebie. Spotkaliśmy tam Poszukiwaczy Zaginionej Alki, bractwo z naszych stron, którzy pilnie wypatrywali każdej ptasiej duszy. Spróbowaliśmy użyć na nich czaru otępienia zmysłów, żeby mniej widzieli i mniej słyszeli. Wymieniliśmy uściski dłoni i spojrzenia pełne pasji i ruszyliśmy dalej na spotkanie jednego z naszych najwspanialszych odkryć tego dnia – dumnego Peregrinusa . To on życzył nam powodzenia z niebieskiego sklepienia.
W Malinowym Chruśniaku byliśmy tylko przejazdem, nie opuszczając naszego rumaka obserwowaliśmy okolicę w poszukiwaniu czubatej śmieciuszki, tylko w obrębie Królestwa Opolan mieliśmy szansę ją ujrzeć. Zaraz po tym, jak minęła magiczna cyfra 6, usłyszeliśmy jej kuzyna skowronka i prawie co nie wjechaliśmy w cristatę! Słońce rozbłysło i rozpoczął się kolejny etap naszej wędrówki.   
Od prawie sześciu lat, Łąki Chrząstowickie są naszym domem. Poznaliśmy każdy zakamarek tej pięknej ziemi i oczekiwaliśmy na przylot najbardziej wyczekanych gatunków: strumieniówek, derkaczy, gąsiorków, jarzębatek. Wszystkie te ptaki były nam teraz bardzo potrzebne, a Thomas i ja mieliśmy szansę pokazać towarzyszom nasze włości. Chronstau nie zawiodło nas: na podmokłych łąkach widzieliśmy kszyka, a także dwa świergotki: Pratensis i Trivialis – bracia bliźniacy o głosach jak dzwon. Pliszka górska była na swoim stanowisku, tak jak przypuszczaliśmy, jednak derkacza musieliśmy wezwać naszym magicznym grzebieniem z zębu smoka. Zgłodnieliśmy i postanowiliśmy odwiedzić karczmę Pod Orłem (STACJA PALIW ORLEN). Jednak misja była ważniejsza, czekał nas jeszcze niepozorny i dlatego tak zaskakujący przystanek. Dopiero tu ujrzeliśmy dzwońca, siniaka i remiza, ale najwięcej emocji dostarczył nam oczywiście drapieżnik – Pygargus, widziany jak wcześniejszy sokół na dużej wysokości. Pokazał nam on, gdzie mamy się udać dalej – do miejscowości turów (TURAWA). Po drodze czekały nas jeszcze inne niespodzianki: dudek i jarzębatka.
Krótki przystanek na leśnych ostępach między Niwkami a Turawą i dotarliśmy do krainy wodą płynącej, jednak w tym roku wyjątkowo suchej. Siewkowych ptaków prawie nie było, ale miejsce te uzupełniło naszą kronikę o nowe 32 gatunki: 3 rybitwy, kaczki, ptaki wodne.  Jedynym drapieżcą był tu orłan, majestatycznie siedzący na drzewie.
Coraz bardziej zbliżaliśmy się do pierwszej z dwóch bliźniaczych Krain Lasów i Stawów: Stobern (STOBRAWA). Zaczęła ogarniać mnie senność i zmęczenie, gdy kroczyłam w migoczącym świetle słońca między drzewami. Nasze zmysły nie były jednak uśpione. W parku, gdzie wznosiły się pradawne ruiny, szukaliśmy dzięciołów, których wciąż nam brakowało. Pojawiła się sikora uboga.
Trafiliśmy na piękny staw, leżący tuż przy naszym gościńcu. Obecność strażników nieco nas odstraszyła, ale po wypowiedzeniu hasła, pozwolili nam wejść na jego teren. Tuż nad taflą wody przeleciał błękitny ptak (ZIMORODEK), nie tylko piękny, filigranowy, niczym strzała wypuszczona z lodowego łuku, ale również nasz numer 127. Oznaczało to, że udało nam się pobić rekord zeszłorocznego turnieju! Wjechaliśmy na teren przodków Thomasa, dobrze znany również przeze mnie. Z tymi terenami mamy wiele miłych wspomnień, niczym z bajkowego romansu. Koło stadniny koni ujrzeliśmy raniuszka, potem jeszcze żuraw, srokosz i kolejny gołąb tego dnia: turkawka, a na stawach bocian czarny i perkoz rdzawoszyi.
Wjechaliśmy w bramę z przepastnych łąk otoczonych gęstymi borami. Naszym strategicznym punktem do obserwacji stał się niewielki most. Malutki gągoł zmagał się z prądem rzeki. Przypominał trochę nas, wciąż idących pod prąd, chcących coś udowodnić sobie i innym. Z pokaźnym już spisem (134), mogliśmy się już tylko zadowolić ptakiem drapieżnym. Na niebie co jakiś czas pojawiał się ptak: czapla, żuraw, myszołów, w końcu mignęło coś daleko na horyzoncie, czyżby milvus? Ruda, a może czarna? Niestety nie do oznaczenia ze względu na zbyt dużą odległość, to nasza największa porażka i ból tego dnia. Jednak to miejsce miało w sobie jeszcze wiele do odkrycia. Gdy je opuszczaliśmy, ujrzałam wysoko na niebie majestatycznego drapieżcę. To mógł być tylko on: Clanga pomarina, król  przestworzy, niczym Gwaihir z tolkienowskiego Śródziemia. Jeszcze emocje nasze nie zdążyły opaść, kiedy do samotnego ptaka dołączyły jeszcze dwa, zwierając się w podniebnym tańcu namiętności i przetrwania.
Kolejny etap naszej wędrówki rozpoczął się ponownie lasem – wreszcie udało nam się zlokalizować największego  z dzięciołów – czarnego. Byliśmy również świadkami bardzo udanego polowania, kiedy tropiąc pokrzywnicę, z młodnika tuż przed nami wyleciał krogulec ze zdobyczą – samica kosa. Zrozpaczony samiec gonił go przez chwilę, kiedy zniknęli nam z oczu.
Kraina Dzięcioła i Kani nie przyniosła nam upragnionych gatunków, ale niespodziewanie moje sokole oko wypatrzyło pszczołojada, którego przeganiała wrona. Kolejna bitwa wygrana, coraz bliżej kontaktu z transcendentnym pięknem. Na urokliwej polanie, zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek, grzejąc się w słońcu i planując dalszą podroż. Niepozorny stawek, wyrobisko i właśnie tam Zawisza spisał się na medal. Dzięki jego wcześniejszej penetracji terenu, udało nam się zobaczyć mewę czarnogłową, a przy okazji również brzegówki.
Zbiornik Turawski dał nam dużą przewagę nad konkurentami, po cichu liczyliśmy na to, że Zbiornik Nyski przypieczętuje nasze miejsce w ścisłym finale turnieju. Chociaż nie było ohara i obiecanych siewkusów, zaśpiewały dla nas dwie trzcinnowe piękności Luscinia svecica i Locustella luscinioides, największą jednak niespodzianką był Gavia Arctic wypatrzony przez mojego męża, którego głos przywodzi na myśl syrenie głosy na środku zakazanych wód. Cóż za strzał, cóż na szczęście!
Słońce już chyliło się ku zachodowi i przyszedł moment krytyczny, który na małą chwilę podzielił naszą drużynę. Dokąd się udać, aby zdobyć jeszcze kilka gatunków. PG czy Falkenberg? Sowy czy chruściele i niespodzianka? Czas działał na naszą niekorzyść, piasek w naszej klepsydrze już prawie się przesypał, zostały nam ostatnie godziny – wybraliśmy więc Bory Niemodlińskie i chociaż słonka nie chciała nad nami ciągnąć, a lelek nie dał się wydeptać, usłyszeliśmy głos wodnika, a na koniec jakże pięknego dnia przeleciał nad nami… Nycticorax. Tego gatunku nie spodziewaliśmy się tu spotkać – nasz numer 150! Niczym pterodaktyl z zapomnianej ery świata, wydał z siebie głos. Dotknęliśmy absolutu, doświadczyliśmy cudu, odnaleźliśmy Bulbulezara...


sobota, 11 lipca 2015

Dola ptasiarza

              Ptaki mają skrzydła… To niezaprzeczalny fakt, który sprawia, że są wyjątkowe. Dla ptasiarzy skrzydła ptasie są błogosławieństwem i przekleństwem zarazem. Nie ma dwóch identycznych obserwacji, nawet tego samego gatunku, każdy dzień jest inny, ciągle niespodzianki. Problem w tym, że ptaki nie lubią czekania, są mniej lub bardziej płochliwe, a na przelotach spieszą się. My ptasiarze, musimy być jeszcze szybsi, żeby zdążyć je zobaczyć. 
                 Są takie gatunki, które wręcz „czekają” na obserwatorów, jak choćby przyjazny pasterz z przydomowego podwórka czy goczałkowicki nur białodzioby, ale są i takie, które pojawiają się tylko na chwilę, by lecieć dalej. Ostatnie kilka miesięcy pokazało mi, że „tłiczing” to sport, który dostarcza tyle adrenaliny jego uczestnikom, co skoki na bungee. Niepewność zaczyna się od PGL-a, który niemal zawsze przychodzi nie w tym momencie, co trzeba. Powstaje wtedy dylemat, jak urwać się z pracy, z kim zostawić dzieci itp., ale to nie wszystko. Załóżmy, że jest decyzja, wsiadamy do samochodu, jedziemy. Czasem kilkadziesiąt kilometrów, ale zazwyczaj nawet kilkaset. Najczęstszą porą jest noc, żeby być przed świtem, kiedy ptaki są najbardziej aktywne, ale niemal zawsze zjawi się w tym miejscu ktoś wcześniej, kto ma bliżej, kto może być szybciej. 
              A teraz trochę statystyk: na cztery gatunki, na które mieliśmy w tym roku wielką ochotę, udało nam się na razie „stłiczować” trzy. Na jednym byliśmy nawet dwa razy, niestety bezskutecznie (żwirowiec łąkowy). Wszystkie trzy zaliczone gatunki uciekły nam (całe szczęście tylko na chwilę) w momencie, gdy przyjechaliśmy. Ale to tylko liczby. Pod tym wszystkim kryją się godziny rozmów ze znajomymi, kilometry przejechanych pięknych polskich krajobrazów i setki zobaczonych ptaków.           
            Pierwszym nowym gatunkiem, który zobaczyłam w tym roku był pelikan kędzierzawy. Po wpadce z „małym”, z tym ptakiem obchodziliśmy się ostrożnie. Nawet 1 kwietnia poszło „info”, że jest to uciekinier z niemieckiego zoo. Prima Aprilis?! Póki co, był to też Międzynarodowy Dzień Ptaków i tego się trzymam. Taki gatunek rzeczywiście w Polsce wygląda kosmicznie, ale świat ptaków jest nieodgadniony, nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo co się trafi, wciąż przecież pojawiają się „jedynki” dla Polski, jak ogródkowa znajoma Pani Teresy – białorzytka saharyjska.          
            Wiele perturbacji, żeby w ogóle wyjechać i to w środku tygodnia oraz napięty czas to standard w tym „biznesie”. Najgorzej jest chyba spóźnić się o kilka chwil. Ptasiarze są niczym wojownicy, Wikingowie, którzy raczej zginą na polu walki-obserwacji niż odpuszczą. Czekaliśmy więc, godzinę, dwie, nadzieja wisiała na włosku, kiedy oglądaliśmy pawie spacerujące po podwórku w środku lasu. Przyleciała, czarna pustynna piękność – zamarliśmy, serce zabiło nam mocniej, wstrzymany oddech i wybałuszone ślepia. Latała z niezwykłą lekkością niczym pustynny piach w środku bezwietrznego dnia, a jej kontrastowe barwy miały podpowiadać, że jest piaskiem pustyni na dnia i w nocy. Wtedy dopiero mogliśmy zrobić zasłużoną „grupówkę”, już drugą tego dnia – z poprzednią, zwycięską ekipą i z naszą, która również z tarczą powróciła cała, zdrowa i bogata o nowe doświadczenia. 
             Ptaki są jak chorągiewki na wietrze, lecą jak wiatr zawieje, przynosząc ptasiarzom raz radość, to znów smutek i rozczarowanie. Każdy ma taki gatunek na swojej liście, na którym najbardziej mu zależy, za którym mógłby jeździć wielokrotnie, nawet w to samo miejsce, byleby tylko go zobaczyć. Dla nas takimi ptakami były (i wciąż są) żwirowce. Nie wahaliśmy się więc, kiedy dostaliśmy informację o obserwacji żwirowca łąkowego na Stawach w Spytkowicach. Jak zwykle ograniczał nas czas, moja praca, zorganizowanie opieki nad dziećmi, czyli nasz życiowy kawałek chleba, ale wyrwaliśmy się po południu zgarniając Zawę i Adasia Kuźnię. Jednak znowu ujawniła się dola ptasiarza, kiedy ruszyliśmy w drogę, dowiedzieliśmy się, że ptak odleciał. Byliśmy jeszcze blisko, dopiero w Strzelcach Opolskich. Pozostało zatem pytanie, czy jechać mimo to, a nuż przyleci, czy zawrócić i nie tracić czasu. W takich sytuacjach, ja zawsze jestem za tym, żeby ryzykować i jechać. Chociaż może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale kiedy już wyruszam na wyprawę po załatwieniu miliona koniecznych i często skomplikowanych spraw, myślę przede wszystkim o tym, żeby jechać i obserwować, a nie tylko o tym, że mogę nie zaliczyć. Kiedy uda mi się już wygrać małą życiową bitwę z codziennością, nie muszę się już martwić, kiedy przegram wojnę z ptakiem moich marzeń. Ryzyko w naszym „zawodzie” jest zawsze, a przecież spędzić czas z przyjaciółmi, którzy podzielają twoje nadzieje i pasję, jest zawsze warto. Niestety zostałam przegłosowana i żeby nie tracić dnia i nie rozjeżdżać się jeszcze do domu (jakbyśmy podświadomie przypuszczali, że coś jeszcze na nas czeka), pojechaliśmy na stawy w Izbicku i wtedy dostaliśmy „info”, że ptak wrócił. Zdenerwowani, nie traciliśmy już ani chwili, droga jednak była długa i dłużyła się niemiłosiernie. Stało się… Zabrakło nam kilkunastu minut. Gdy dotarliśmy na miejsce, ptaka już nie było. Szukaliśmy, czekaliśmy, konsultowaliśmy się z tymi, którzy widzieli żwirowca po raz ostatni. Niestety – dola ptasiarza. Pocieszył nam pięknie pozujący bączek i mnogość ślepowronów, nie tak pospolitych u nas jak tu na Spytkowicach. 
             Żwirowiec łąkowy gdzieś się czaił i zwabił nas w to samo miejsce po kilku dniach. Tym razem byliśmy z samego rana na miejscu. Przed nami był tam już Adaś Kuźnia, ale chociaż przed zapadnięciem zmroku dzień wcześniej ptak miał zostać na miejscu, rano już go nie było. Ponieważ to była sobota i mieliśmy wolny dzień, nie zamierzaliśmy się tak szybko poddać. Postanowiliśmy sobie dać jeszcze kilka godzin, które przerodziły się w cały dzień: setki rozmów z ludźmi, którzy wciąż przybywali do Spytkowic. Adam Flis, Michał Baran, Państwo Łozińscy, to tylko kilka osób, które z żywą nadzieją wypatrywały ptaka. Starałam się nadal cieszyć pozostałą częścią otaczającej mnie awifauny: ślepowronami, bączkami, gąsiorkami. Udało mi się nawet zrobić „zdjęcie życia” ślepowrona, a także zobaczyć pierwszy raz w życiu tchórza. I z takich właśnie szczególików trzeba się cieszyć i iść za dewizą Mariana Domagały, że jeszcze kiedyś się trafi. Bo taka jest dola ptasiarza. 

wtorek, 31 marca 2015

Krótkie studium o występowaniu tomptaków (Tomculosus) na Opolszczyźnie

Czy ktoś z szanownych ornitologów, podczas licznych wypraw, zobaczył coś na drzewie, krzewie, coś pływającego na akwenie wodnym, a kiedy podniósł lornetkę do oczu, myśląc, że to ptak, gorzko się zawiódł? Jeśli tak, to znaczy, że widzieliście jednego z kilku gatunków tomptaków żyjących w Polsce. Tomptaki to bardzo liczna, do tej pory niepoznana, grupa ptaków. Niewiele o nich wiadomo, choć były obserwowane przez wielu we wszystkich zakątkach świata. Ich polska nazwa (naukowcy zagraniczni nie podali jeszcze jednolitej nazwy tych stworzeń w innych językach) pochodzi od pierwszego odkrywcy, a zarazem od pierwszego badacza, który widział ich najwięcej w swoim życiu – Tomasza Tańczuka. Nazwę po raz pierwszy podała żona ornitologa – Agnieszka Tańczuk, podczas jednej z wypraw badawczych, prowadzonych na terenie Opolszczyzny, w styczniu 2015 roku, w towarzystwie innego słynnego ornitologa Michała Zawadzkiego. Badacz jednak nie podjął się dokładniej systematyzacji tych organizmów, wszelkie jednak uwagi, przemyślenia oraz wieloletnie obserwacje przekazał swojej żonie i to właśnie mnie przypadło zająć się tą jakże ciekawą grupą stworzeń. Nie wiadomo, czy tomptaki należą do kręgowców, gdyż sam fakt bycia tomptakiem nie zachęcał badaczy do poszukiwania namacalnego dowodu ich przynależności. Pewne jest, iż tomptaki są nielotami. Właściwie to nikt nie widział, w jaki sposób się poruszają. Kiedy je widzimy, po prostu są. Możliwe, że znalazły jakiś tunel w czasoprzestrzeni albo portal, trudno to jednak jednoznacznie stwierdzić. Wiadomo jednak, że będą się pojawiać, dopóki będą obserwatorzy ptaków. Najwięcej obserwacji tomptaków zarejestrowano w zimie, gdyż wtedy właśnie najłatwiej je można zaobserwować. Sprzyjają temu odkryte powierzchnie pól i łąk oraz pozbawione liści drzewa oraz krzewy. Można wyróżnić kilka rodzajów tomptaków: drzewiaki (Tomculosus dendrae), tomptaki polne (Tomculosus agricaria), zwane również łąkowymi oraz tomptaki wodne (Tomculosus aqua). Wśród drzewiaków czy też tomptaków drzewnych wyróżniamy następujące gatunki: liściak (Tomculosus folium) oraz nowy gatunek druciak czy też, według nowego nazewnictwa, drutnik (Tomculosus electricus) (M. Zawadzki et. al.), które najprawdopodobniej należą do rodziny drzewiaków, ze względu na podobną budowę i zachowanie, choć rzadko występują stadnie. Tomptaki wodne są reprezentowane przez najbardziej znanego z tej grupy tomptaka stawowego (Tomculosus aeruginosus) zwanego stawarkiem, tomptaka rzecznego (Tomculosus hirundo) i tomptaka morskiego (Tomculosus maritima). Trwają dyskusje nad całkiem nową grupą tomptaków tzw. tomptaków ptasich. Naukowcy z Opolskiej Grupy Ornitologicznej spierają się, czy tomptaki ptasie powinny być oddzielną grupą czy tylko podgatunkiem drutników. Są to tomptaki, które swoim kształtem najbardziej przypominają prawdziwe ptaki, ale w rzeczywistości są ptasimi makietami. Ponieważ są one umieszczane zazwyczaj na słupach wysokiego napięcia, naukowcy zastanawiają się, czy nie powinny zostać zaklasyfikowane jako podgatunek drutnika (Tomculosus electricus aves). Podczas Pierwszego Ogólnopolskiego Sypozjum O Tomptaków (POSOT), która odbędzie się w marcu 2015 roku, z pewnością zostanie poruszona również i ta kwestia. Tomptaki rzadko tworzą stada. Właściwie jedynymi gatunkami, które często można zaobserwować w większych grupach są liściaki i tomptaki krzewne. Jedynym zanotowanym jak dotąd przypadkiem występowania liczniejszej grupy i to dosyć sporej, liczącej kilka tysięcy tomptaków stawowych jest obserwacja ze stycznia 2015 ze Zbiornika Turawskiego (A. T. Tańczuk, M. Zawadzki). Tomptaki nie rozmnażają się, ale można być pewnym, że kolejnej zimy znów je zobaczymy. Powstało od nich, choć niewiele osób o tym wie, znane powiedzenie „pojawiam się i znikam”. Nie zaobserwowano jak dotąd momentu kopulacji, składania jaj ani stadiów pośrednich i młodocianych. Nie wiemy również nic, na temat ich nawyków żywieniowych. Nie wiadomo, jak to się dzieje, że co roku obserwowane są przez obserwatorów na całym świecie. Istnieje hipoteza, że liściaki, które tworząc stada, rozmnażają się poprzez swoją bliską obecność na drzewach i krzewach, możliwe, że ta grupa tomptaków jest wiatropylna lub wiatrosiewna, podobnie jak pewne gatunki roślin. Wielkość tomptaków waha się w zależności od gatunków ptaków, z którymi są mylone. Tomptaki wodne najczęściej są mylone z ptakami unoszącymi się na powierzchni wody: mewami, kaczkami, gęsiami itp. (obserwacja rzekomej kazarki rdzawej ze Zbiornika Turawskiego z 2009 roku: A. T. Tańczuk, M. Kowalski, M. Zawadzki). Drutnikami najczęściej zostają sokoły i myszołowy, jak kilka styczniowych obserwacji na Płaskowyżu Głubczyckim (A. T. Tańczuk, M. Zawadzki). Liściaki to przede wszystkim ptaki wróblowate, ale mogą nimi zostać również ptaki drapieżne. Tomptaki polne to najbardziej zróżnicowana grupa i właściwie każdy gatunek ptaka może się w niej znaleźć, w zależności od bystrego oka obserwatora i serca pełnego nadziei na rzadkości i gatunki komisyjne. Podsumowując, tomptaki to najbardziej tajemnicza grupa stworzeń, choć nie są one z pewnością jedynie wytworem ludzkiej wyobraźni. Ich obecność świadczy o wzmożonym zainteresowaniu ptakami i ornitologią w ogóle. Ich zwyczaje i przystosowanie do życia mogą zostać jedynie poznane przy bliższym kontakcie. Wydaje się to jednak niemożliwe, gdyż tomptak staje się tomptakiem tylko z dużej odległości. Przyrządy optyczne jak lornetka czy luneta, godzą w samą istotę tomptaka, czyniąc go zaledwie liściem, kołkiem czy fragmentem oprzyrządowania linii wysokiego napięcia. A zatem jak efektywnie chronić tomptaki? Korzystajmy tylko z naszego sokolego wzroku!