„Szkoda, że już koniec…”, „Kiedy
następna wycieczka?” – mówili moi uczniowie po naszej sowiej wycieczce, ale od
razu można by dodać krótki wierszyk, który często powtarzam moim Synkom, gdy
kończę czytać bajkę, a oni wcale jeszcze nie chcą spać: „Szkoda, że już koniec –
zasyczał zaskroniec, przeczytaj od nowa – zahuczała sowa”. A właśnie o sowach
będzie mowa.
Skusiłam się i 8 lutego wysłałam
zgłoszenie do Stowarzyszenia Ptaki Polskie na piątą edycję „Nocy Sów”. Już od
dawna marzyłam o zorganizowaniu sowiej wycieczki dla mojego koła. Trochę się
obawiałam, gdyż taka wycieczka to nie to samo co wyjście w dzień na Bolko, a
uczniowie jeszcze mali, więc mogliby bać się nocnej wyprawy, a ja na dodatek wymyśliłam „Noc
Sów” na cmentarzu – to dopiero dodaje dreszczyku emocji na sam dźwięk tego
słowa. Wycieczka na ptaki to bardzo trudny rodzaj wyjścia – przewodnik
nie jest w stanie zagwarantować atrakcji w postaci wymarzonego gatunku, tym
bardziej, gdy jest to sowa, ptak aktywny nocą, wrażliwy na zmiany pogody. O moich
podróżach na „pewne” gatunki ptaków, które siedziały w "sprawdzonych" miejscach od
wielu dni, a których nie zobaczyłam, mogłabym napisać książkę. Po prostu – do obserwacji
ptaków trzeba podchodzić z pokorą i pamiętać o niezaprzeczalnym fakcie ich
budowy anatomicznej – mają skrzydła…
Dlaczego cmentarz komunalny w
Opolu? Wiedziałam, że są tam uszatki. Widziałam je właśnie tam na własne oczy. Było to zatem
pierwsze miejsce, o którym pomyślałam. Problem w tym, że obserwowałam tam uszatki
w innych okresach – zimą, na zimowisku i późniejszą wiosną, a może nawet
już latem, kiedy karmiły swoje młode. „Noc Sów” miała się odbyć w dniach
11-13.03, a zatem jakby pomiędzy tymi okresami czasu. Z pomocą przyszedł Łukasz
Berlik, prezes Opolskiego Towarzystwa Przyrodniczego, który w czwartek, przed
zaplanowaną piątkową wycieczką, udał się na cmentarz i widział uszatkę. Kamień spadł
mi z serca, kiedy szanse na zobaczenie tej sowy znacznie wzrosły.
Niestety, pogoda pokonała pasję, a
ja musiałam wykonać prawie 30 telefonów do rodziców moich uczniów z informacją,
że przenoszę wycieczkę na poniedziałek 14 marca. Tego dnia nie próżnowałam: miałam
przygotowane gadżety dla uczniów, dyplomy za udział w wycieczce i niespodzianki dla rodziców i wybrałam się w teren na
rozgrzewkę na stawy w Izbicku/Utracie. Tam, podczas pięknej obserwacji kazarek,
spotkaliśmy z Tomkiem Marka Zarankiewicza, który jak tylko się dowiedział o
sowiej imprezie, zapowiedział, że wpadnie o 18:00 z całą rodziną. I tak,
można by powiedzieć „fresh from the fight”, w ubłoconych butach i z wypiekami
na twarzy od wiatru i terenowego chłodu, stawiłam się na miejscu z Tomkiem. Poniedziałek
był całkiem inny niż piątek: bezdeszczowy, cieplejszy, pogodniejszy, bardziej
wyżowy. Nasz przewodnik – Łukasz był na miejscu, kiedy przyjechaliśmy – poczułam
się pewniej.
Powoli zaczęli się zbierać
uczniowie i ich rodzice; niektórzy zostali na wyciecze, inni zostawili dzieci,
aby je odebrać po wszystkim. Ponieważ zapadał
zmierzch, zrezygnowałam z wstępu o sowach i rozdałam tylko dzieciom
niespodzianki: plakaty, przypinki i książki. Ruszyliśmy na wieżę widokową, aby
zrobić parę zdjęć. Dzięki temu, że był ze mną Tomek, a także Marek, miałam
pełną obstawę fotograficzno-filmową, ale ich obecność to było znacznie więcej, dali
mi oni dodatkowy komfort psychiczny. Dużo rozmawiałam z dziećmi i rodzicami
podczas drogi i słyszałam mnóstwo pozytywnych opinii na temat mojej ptasiej
pasji, a także o mnie samej. Wciąż jednak nie mogłam się całkiem zrelaksować –
do szczęścia potrzebna mi była SOWA! Bo chociaż opowieści o sowach są piękne i
mogą zaciekawić zarówno dzieci jak i dorosłych, nic nie zastąpi tej adrenaliny,
jaką daje spotkanie oko w oko z ptakiem.
Właśnie wtedy, kiedy było trzeba,
Łukasz ją zauważył – naszą gwiazdę – uszatkę zwyczajną Asio otus. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Musiałam
upominać dzieci, które na złamanie karku pędziły w kierunku naszego
przewodnika, nie zważając na to, że biegną przez dosyć ruchliwą drogę! Marek
rozłożył swój aparat z „dużą lufą”, tak, że dzieci mogły podziwiać sowę z
bliska, robiły nawet zdjęcia wyświetlacza na pamiątkę. Daliśmy im też z Tomkiem
nasze lornetki, aby jak największa liczba osób mogła zobaczyć ptaka. Uszatka
pozowała przez parę minut i odzywała się, a potem jeszcze pięknym, sowim,
bezszelestnym lotem poleciała wgłąb cmentarza. Staliśmy jeszcze chwilę, z zachwytem wpatrzeni w
niebo i pojawiła się druga – latarki poszły w ruch, serca biły nam mocniej,
emocje sięgnęły zenitu, magiczne chwile! Radości obserwatorów nie było końca! Nie
minęła nawet jeszcze pierwsza godzina z zaplanowanej 2-godzinnej wycieczki, a
mieliśmy już to, co chcieliśmy.
Czy mogło być jeszcze lepiej? TAK!
Łukasz pokazał nam jeszcze miejsce, gdzie było pełno wypluwek! Pokazywałam już
uczniom podobne na zajęciach, więc wiedzieli czym one są i nie brzydziły się
tych pozostałości po sowiej uczcie i zbierały je do domu i dla mnie, wciąż zadając
pytania. Myślę, że odpowiedziałam na większość z nich, opowiadając ze wzgórza historie o
sowach przeczytane w książkach i przewodnikach oraz zasłyszane od starszych
ludzi np. nad Biebrzą.
Mówiłam o wyjątkowości sów, o ich
wyglądzie i zwyczajach, a przede wszystkim o tremendum i fascinosum,
czyli strachu przed sowami zakrapianej fascynacją tą grupą ptaków. Podałam
dzieciom dwa powiedzenia z sowami w roli głównej: „Puszczyk woła w kominie, gdy
ktoś ma umrzeć w rodzinie” i „Sowa na dachu kwili, umrzeć komuś po chwili”,
które, jak się okazało, bez trudu zapamiętali i opowiadali je swojej
wychowawczyni następnego dnia! Sowa, z racji swojego nocnego trybu życia, była utożsamiana
ze złem i siłami ciemności. Dla Słowian słowo „sowa” czy „zowa” oznaczało ptaka
przyzywającego, a więc związek z zaświatami, sowa stawała się nawet wcieleniem
duszy zmarłego. Stąd też zabicie sowy było czymś dobrym, unicestwiało się bowiem
służalca piekieł. Kiedy sowa wlatywała do
stodoły, bano się, że umrze gospodarz, gdy uderzała w okno chaty, w której
leżał chory, wiedziano, że nie dożyje następnego dnia. Pohukiwanie puchacza
miało przypominać śmiech samego diabła, a łacińskie nazwy puszczyka „strix” i
puchacza „bubo” oznaczały również „czarownicę, strzygę”, a także demona beboka straszącego dzieci.
Pójdźka wołała „pójdź w dołek pod kościołek”, a nazwa płomykówki miała się
wziąć od tego, że kradła i zjadała kościelne świece. Ale sowy w wielu kulturach
były bardzo pozytywnymi postaciami. W Grecji były ptakami Ateny, w Chinach
przynosiły szczęście do domu, w pobliżu którego się znajdowały, w Skandynawii
traktowane z czcią i szacunkiem jako posłańcy.
Sowy były zwiastunami pogody. Odpędzały burze, a w zależności od tego,
kiedy hukały, miała się zmienić pogoda: zimą – miały nadejść mrozy, wiosną
przynosiły pogodne dni, a nocą deszcz. Ludowa medycyna korzystała z ciał sów,
aby leczyć rozmaite choroby: pióra sów leczyły reumatyzm, popiół ze spalonego
ptaka – wrzody, a jaja spożywane na surowo – alkoholizm. To wszystko i jeszcze
więcej przekazałam moim uczniom, którzy w zachwycie słuchali tych pięknych
historii zakończonych pozytywnym akcentem, że wszystkie sowy są w Polsce pod
OCHRONĄ.
Zanim się rozeszliśmy, rozdałam
rodzicom uczestniczącym w wycieczce magnesy z Tatrzańskiego Parku Narodowego,
które dostałam z okazji 60-lecia istnienia placówki. Wszystko się udało! Tak mogłabym
podsumować „Noc Sów” anno domini 2016. Stało się to dzięki pomocy moich drogich
kolegów i męża, ale również dzięki pasji i zaangażowaniu dzieci i ich rodziców.
Łącznie, w wycieczce wzięły udział 53 osoby.
Mój kolega Michał powiedział mi
kiedyś, że jeśli chociaż jedna osoba z mojego kółka będzie miała kiedyś do
czynienia z ptakami lub w ogóle z ochroną przyrody, to będzie to mój sukces. Mam
nadzieję, że po tej wycieczce, znajdzie się więcej niż jedna osoba!
Z tego wzgórza opowiadałam dzieciom legendy o sowach. Fot. Tomasz Tańczuk.
I tylko latarek blask... Fot. Tomasz Tańczuk.
Idziemy... Fot. Tomasz Tańczuk.
Z punktu widokowego. Fot. Tomasz Tańczuk.
Nasza gwiazda! Fot. Agnieszka Tańczuk (z wyświetlacza aparatu Marka Zarankiewicza)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz