wtorek, 15 kwietnia 2014

Złota(wa) niedziela (13.04.2014)



Ten post miał się nazywać „Untwitcheable”, ale coś się niespodziewanie zmieniło… Wpadło mi do głowy takie skojarzenie, że z obserwowaniem ptaków jest tak, jak z biblijną przypowieścią o śnie Józefa, w którym tłuste i wychudzone krowy miały symbolizować lata dostatku i nędzy. Po cudownej końcówce roku 2013 i świetnym początku 2014 roku, obfitującym w północne gatunki ptaków, coś się skończyło. Uciekła mi sterniczka, świstun amerykański, na którego wybieraliśmy się dwa razy (a właściwie to półtora razy – gdyż za pierwszym razem byliśmy już w drodze i zawróciliśmy, gdyż nikt nie donosił, że ptak nadal siedzi w okolicy Bydgoszczy, a za drugim razem byliśmy już spakowani, żeby jechać nad Biebrzę, ale ptak okazał się nie być tym, którego się spodziewaliśmy, więc nawet nie ruszyliśmy). Nie mieliśmy też szczęścia z „uralem”, po raz czwarty odwiedzając Puszczę Niepołomicką, w bądź co bądź, piękny wiosenny dzień (wieczór i noc) w doborowym towarzystwie (dzięki Bąbelki – Zawa, Felek, Asia). Trzeba mieć szczęście, słyszałam od Tomka wielokrotnie, kiedy próbował zetrzeć zawód z mojej twarzy, ale wiosna w tym roku przyszła niespodziewanie szybko i przyniosła niespodzianki i to jeszcze przed świętami…
Nie będę już po raz kolejny narzekać na pracę w szkole, kiedy to urlop, czy też jakiekolwiek zwolnienie się z lekcji na ptaki (czy w jakimkolwiek innym celu) nie wchodzi w grę (zazdroszczę uczniom którzy mogą sobie na to pozwolić, gdyż rodzice mogą ich zwolnić zawsze i wszędzie – tu pozdrawiam Wojtka Janeckiego jr, którego Tomek spotkał na stawach w Spytkowicach i Mateusza Piesiaka, spotkanego wraz z mamą na cyraneczce karolińskiej kilka lat temu). Tomek pojechał na stawy w Spytkowicach już w czwartek, ja nie mogłam – praca. Cóż, suszyłam mu z tego powodu głowę aż do niedzieli (w sobotę byliśmy z Dziećmi na naszej kochanej Turawie za miedzą i oglądaliśmy ohary), kiedy wreszcie postanowiliśmy się wybrać razem. Będąc jeszcze w kościele, wszak to przecież Niedziela Palmowa, widzieliśmy, że Maciek Kowalski do nas wydzwania. Pytanie – dlaczego? Chyba nie z powodu czapli złotawej, którą przecież z Tomkiem zaliczyli we wspomniany czwartek. Nie – chodziło o inne dwa, gorące, bo również z południa, słowa – ibis kasztanowaty, jeden z gatunków na mojej liście „must-see-najlepiej-this year”. Pewnie by nas to aż tak bardzo nie ucieszyło, gdyby siedział gdzieś nad Biebrzą, ale ptak zaobserwowany przez bardzo sympatyczne małżeństwo Sobczaków (pozdro dla Grzesia i Gabrieli) żerował na spuszczonym stawie jakieś 50 km od naszego domu. Babcia, jak zwykle w gotowości, stawiła się na telefon i ruszyliśmy w składzie: ja, Tomek, Marian Domagała i Maciek Kowalski. Miło było zobaczyć się ze zgraną ekipą i znowu ruszyć w teren.
Choć dotarcie do miejsca docelowego nie było takie łatwe, jak się spodziewaliśmy, ptaka zauważyliśmy jeszcze z samochodu. Super! Sukces! Piękny ptak! Mimo zachmurzonej pogody, czarne pióra ibisa wyraźnie opalizowały na zielono. Ibis nic sobie nie robił z naszej obecności i spokojnie żerował niedaleko nas. Zarówno moja lornetka, jak i luneta Zawy (dzięki Stary za pożyczenie, szkoda, że nie mogłeś być wtedy z nami, ale przecież hubara Cię wezwała do Izraela) dawały radę i napatrzyliśmy się za wszystkie czasy.
Pewnie niejednemu by to wystarczyło, ale ja cały czas miałam na telefonie info o czapli złotawej potwierdzonej z tego dnia. Skoro już Dzieci zostały pod fachową opieką, to czemu nie wykorzystać sytuacji? Co prawda, tym razem, trzeba było zrobić znacznie więcej kilometrów, ale kochany mąż zrobi wszystko dla swojej kochanej „twicherkówny”. Odstawiliśmy więc Chłopaków pod ich auto koło naszego domu, ukradłam z domu jeszcze dwa kotlety z piersi kurczaka na drogę i ruszyliśmy. Czapla złotawa była dla mnie gatunkiem z szufladki pt. „untwitcheable”. Szukaliśmy jej w Dolinie Baryczy, po obserwacji wielu, a także na Turawie, gdzie znalazł ją Jurek Stasiak, przed nami jednak uciekała. I tym razem też nam uciekła – przynajmniej na początku. Miała siedzieć na wyspie na Stawie Czupryńskim, ale nie było jej tam, gdy dotarliśmy na miejsce. Spotkaliśmy się z Radkiem Gwoździem i Staszkiem Czyżem i szukaliśmy razem. Wszyscy się spieszyliśmy: my do naszych Dzieci, a Staszek z Radkiem przyjechali ze swoimi dziećmi, więc też nie chcieli ich ciągać po groblach nie wiadomo jak długo, zwłaszcza, że pogoda nie była przyjemna: 10 stopni, mżawka, zimny wiatr. Koledzy pojechali przed nami, zadzwonili nagle, że się zerwały. Całe szczęście poleciały w naszym kierunku, zanim całkiem zniknęły nam z oczu – była wśród czapli białych i ona, wyczekana złotawa – małe, a cieszy, można by powiedzieć. Obserwacja nie była dla mnie wyjątkowo satysfakcjonująca, szukaliśmy jej więc jeszcze jakiś czas. W końcu jednak daliśmy za wygraną, ciesząc się ze wspaniałego dnia, bo istotnie był to wspaniały złoty, złotawy dzień…