sobota, 11 lipca 2015

Dola ptasiarza

              Ptaki mają skrzydła… To niezaprzeczalny fakt, który sprawia, że są wyjątkowe. Dla ptasiarzy skrzydła ptasie są błogosławieństwem i przekleństwem zarazem. Nie ma dwóch identycznych obserwacji, nawet tego samego gatunku, każdy dzień jest inny, ciągle niespodzianki. Problem w tym, że ptaki nie lubią czekania, są mniej lub bardziej płochliwe, a na przelotach spieszą się. My ptasiarze, musimy być jeszcze szybsi, żeby zdążyć je zobaczyć. 
                 Są takie gatunki, które wręcz „czekają” na obserwatorów, jak choćby przyjazny pasterz z przydomowego podwórka czy goczałkowicki nur białodzioby, ale są i takie, które pojawiają się tylko na chwilę, by lecieć dalej. Ostatnie kilka miesięcy pokazało mi, że „tłiczing” to sport, który dostarcza tyle adrenaliny jego uczestnikom, co skoki na bungee. Niepewność zaczyna się od PGL-a, który niemal zawsze przychodzi nie w tym momencie, co trzeba. Powstaje wtedy dylemat, jak urwać się z pracy, z kim zostawić dzieci itp., ale to nie wszystko. Załóżmy, że jest decyzja, wsiadamy do samochodu, jedziemy. Czasem kilkadziesiąt kilometrów, ale zazwyczaj nawet kilkaset. Najczęstszą porą jest noc, żeby być przed świtem, kiedy ptaki są najbardziej aktywne, ale niemal zawsze zjawi się w tym miejscu ktoś wcześniej, kto ma bliżej, kto może być szybciej. 
              A teraz trochę statystyk: na cztery gatunki, na które mieliśmy w tym roku wielką ochotę, udało nam się na razie „stłiczować” trzy. Na jednym byliśmy nawet dwa razy, niestety bezskutecznie (żwirowiec łąkowy). Wszystkie trzy zaliczone gatunki uciekły nam (całe szczęście tylko na chwilę) w momencie, gdy przyjechaliśmy. Ale to tylko liczby. Pod tym wszystkim kryją się godziny rozmów ze znajomymi, kilometry przejechanych pięknych polskich krajobrazów i setki zobaczonych ptaków.           
            Pierwszym nowym gatunkiem, który zobaczyłam w tym roku był pelikan kędzierzawy. Po wpadce z „małym”, z tym ptakiem obchodziliśmy się ostrożnie. Nawet 1 kwietnia poszło „info”, że jest to uciekinier z niemieckiego zoo. Prima Aprilis?! Póki co, był to też Międzynarodowy Dzień Ptaków i tego się trzymam. Taki gatunek rzeczywiście w Polsce wygląda kosmicznie, ale świat ptaków jest nieodgadniony, nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo co się trafi, wciąż przecież pojawiają się „jedynki” dla Polski, jak ogródkowa znajoma Pani Teresy – białorzytka saharyjska.          
            Wiele perturbacji, żeby w ogóle wyjechać i to w środku tygodnia oraz napięty czas to standard w tym „biznesie”. Najgorzej jest chyba spóźnić się o kilka chwil. Ptasiarze są niczym wojownicy, Wikingowie, którzy raczej zginą na polu walki-obserwacji niż odpuszczą. Czekaliśmy więc, godzinę, dwie, nadzieja wisiała na włosku, kiedy oglądaliśmy pawie spacerujące po podwórku w środku lasu. Przyleciała, czarna pustynna piękność – zamarliśmy, serce zabiło nam mocniej, wstrzymany oddech i wybałuszone ślepia. Latała z niezwykłą lekkością niczym pustynny piach w środku bezwietrznego dnia, a jej kontrastowe barwy miały podpowiadać, że jest piaskiem pustyni na dnia i w nocy. Wtedy dopiero mogliśmy zrobić zasłużoną „grupówkę”, już drugą tego dnia – z poprzednią, zwycięską ekipą i z naszą, która również z tarczą powróciła cała, zdrowa i bogata o nowe doświadczenia. 
             Ptaki są jak chorągiewki na wietrze, lecą jak wiatr zawieje, przynosząc ptasiarzom raz radość, to znów smutek i rozczarowanie. Każdy ma taki gatunek na swojej liście, na którym najbardziej mu zależy, za którym mógłby jeździć wielokrotnie, nawet w to samo miejsce, byleby tylko go zobaczyć. Dla nas takimi ptakami były (i wciąż są) żwirowce. Nie wahaliśmy się więc, kiedy dostaliśmy informację o obserwacji żwirowca łąkowego na Stawach w Spytkowicach. Jak zwykle ograniczał nas czas, moja praca, zorganizowanie opieki nad dziećmi, czyli nasz życiowy kawałek chleba, ale wyrwaliśmy się po południu zgarniając Zawę i Adasia Kuźnię. Jednak znowu ujawniła się dola ptasiarza, kiedy ruszyliśmy w drogę, dowiedzieliśmy się, że ptak odleciał. Byliśmy jeszcze blisko, dopiero w Strzelcach Opolskich. Pozostało zatem pytanie, czy jechać mimo to, a nuż przyleci, czy zawrócić i nie tracić czasu. W takich sytuacjach, ja zawsze jestem za tym, żeby ryzykować i jechać. Chociaż może nie wszyscy się ze mną zgodzą, ale kiedy już wyruszam na wyprawę po załatwieniu miliona koniecznych i często skomplikowanych spraw, myślę przede wszystkim o tym, żeby jechać i obserwować, a nie tylko o tym, że mogę nie zaliczyć. Kiedy uda mi się już wygrać małą życiową bitwę z codziennością, nie muszę się już martwić, kiedy przegram wojnę z ptakiem moich marzeń. Ryzyko w naszym „zawodzie” jest zawsze, a przecież spędzić czas z przyjaciółmi, którzy podzielają twoje nadzieje i pasję, jest zawsze warto. Niestety zostałam przegłosowana i żeby nie tracić dnia i nie rozjeżdżać się jeszcze do domu (jakbyśmy podświadomie przypuszczali, że coś jeszcze na nas czeka), pojechaliśmy na stawy w Izbicku i wtedy dostaliśmy „info”, że ptak wrócił. Zdenerwowani, nie traciliśmy już ani chwili, droga jednak była długa i dłużyła się niemiłosiernie. Stało się… Zabrakło nam kilkunastu minut. Gdy dotarliśmy na miejsce, ptaka już nie było. Szukaliśmy, czekaliśmy, konsultowaliśmy się z tymi, którzy widzieli żwirowca po raz ostatni. Niestety – dola ptasiarza. Pocieszył nam pięknie pozujący bączek i mnogość ślepowronów, nie tak pospolitych u nas jak tu na Spytkowicach. 
             Żwirowiec łąkowy gdzieś się czaił i zwabił nas w to samo miejsce po kilku dniach. Tym razem byliśmy z samego rana na miejscu. Przed nami był tam już Adaś Kuźnia, ale chociaż przed zapadnięciem zmroku dzień wcześniej ptak miał zostać na miejscu, rano już go nie było. Ponieważ to była sobota i mieliśmy wolny dzień, nie zamierzaliśmy się tak szybko poddać. Postanowiliśmy sobie dać jeszcze kilka godzin, które przerodziły się w cały dzień: setki rozmów z ludźmi, którzy wciąż przybywali do Spytkowic. Adam Flis, Michał Baran, Państwo Łozińscy, to tylko kilka osób, które z żywą nadzieją wypatrywały ptaka. Starałam się nadal cieszyć pozostałą częścią otaczającej mnie awifauny: ślepowronami, bączkami, gąsiorkami. Udało mi się nawet zrobić „zdjęcie życia” ślepowrona, a także zobaczyć pierwszy raz w życiu tchórza. I z takich właśnie szczególików trzeba się cieszyć i iść za dewizą Mariana Domagały, że jeszcze kiedyś się trafi. Bo taka jest dola ptasiarza.