Kto rano wstaje, temu Pan Bóg
daje – mówi polskie przysłowie. Czy jest to możliwe w Borzygniewie, popularnie
przez nas zwanym „Bożym Gniewem”? Ależ oczywiście, tak często jest z ptakami,
które zostają na noclegowisku. Obecność przed świtem – obowiązkowa. Przekonała
się o tym grupka prasiarzy, która dziś na Zbiorniku Mietkowskim obserwowała „skuę”
– największego i najrzadszego wydrzyka do zobaczenia w Polsce. Radość nas
rozpiera, tym bardziej, że ten morski, północny ptak odwiedził nasze poczciwe
śląskie śródlądzie, pierwszy raz od około 30 lat! Cieszył nasze oczy zaledwie
parę minut, ale były to jedne z najszczęśliwszych chwil mojego życia,
przynajmniej ostatnio.
Ale to nie tylko o wydrzyku
wielkim będzie ten wpis. Tytuł niniejszego tekstu oznacza obserwacje wydrzyków
w ogóle, a widzieliśmy w tym roku całą wielką czwórkę, z czego tylko „ostro
stera” nad morzem, reszta to nasze tereny: „długoster” na Zbiorniku Paczkowskim,
„tęposter” na tak zwanej „cofce” Zbiornika Otmuchowskiego i dzisiaj „”skua” na
Mietkowie. Wow!
To musiała być rekompensata za
naszą nieobecność nad Bałtykiem, która jest wręcz konieczna w okresie jesiennym.
Udało nam się co prawda wyrwać na jeden dzień na Hel pod przykrywką pracy w
Gdańsku na targach fryzjerskich (dzielnie pomagałam mężowi robiąc zdjęcia z imprezy
całą niedzielę). Było cudownie – choć przeraźliwie krótko. Szukaliśmy rzadkich
trznadli, o których powstało tysiące postów i relacji, niestety bezskutecznie. Jechaliśmy
meleksem z przemiłym panem, który opowiadał nam o historii Helu (chociaż w
nerwach prosiliśmy go o to, żeby tego nie robił), pędząc zobaczyć „sabinkę” Pawła
Malczyka i Wojtka Janeckiego i biegliśmy przez pół plaży, żeby zdyszani oglądać
potem tylko alkowate i lodowca (co niektórzy). Zapłaciliśmy majątek za rybę w knajpce
poleconej przez pana od meleksa, ale przynajmniej humory nam wróciły i z
pełnymi brzuchami znaleźliśmy świstunkę żółtawą, której głos wcześniej nagraliśmy.
Poza tym, przemiłe spotkania, otucha w sercu i wyczesany przeze mnie „tristis”,
czyli pierwiosnek syberyjski, a wieczorem rozdzieliliśmy się z Zawą i Marianem
Domagałą i spędziliśmy przyjemną noc w hotelu w Gdańsku. Z powrotem wracaliśmy
bardzo zadowoleni i nuciliśmy nasze ulubione przeboje.
Nad morzem trzeba było jednak być
przynajmniej jeszcze raz na „proregulusa”, a także na syberyjskie piękności:
płochacza i kląskawkę, nie mówiąc już o bonusie w postaci białorzytki
pustynnej. Kwiczeliśmy z Tomkiem z bólu, że nie mogliśmy się ruszyć z domu –
Tomek po operacji, chore dzieci, praca w szkole, można by tak wymieniać. Twitcherzy
z górnej półki byli nad morzem jeszcze potem, by obserwować burzyki szare,
głuptaka czy wreszcie zgubioną przez nas mewę obrożną. To wszystko nas ominęło
i można było się załamać, ale… tego nie zrobiliśmy! Ptaki mają skrzydła i lecą –
czasem i do nas!
Wracając jednak do wydrzyków.
Pierwszym naszym wydrzykiem w tym roku był wydrzyk ostrosterny, którego
obserwowaliśmy dobre kilkanaście minut na Wyspie Sobieszewskiej w pobliżu obozu
w sierpniu z naszymi dziećmi na wakacjach. To był piękny, słoneczny dzień, a
foka prawie jadła nam z ręki. Ptaka wypatrzyłam ja, żeby nie było, i miałam z
tego kupę satysfakcji i radochy. Wydrzyk długosterny był następny. Nie musieliśmy
daleko jechać, dosłownie na granicę naszego województwa, by pooglądać sobie
pływającego ptaka, naszego drugiego w życiu i pobawić się z żabkami – ulubione zajęcie
naszych dzieci. Lato minęło, a jesienią
wydrzyk tęposterny dał się nam poobserwować i to była nasza najlepsza
obserwacja w życiu tego gatunku, choć pierwszą również mamy z Mietkowa. Najlepsza
nie tylko dlatego, że bardzo bliska, przeleciał nad nami naprawdę nisko, ale
mogliśmy zobaczyć jego walki z mewami – to był spektakl, razem z Darkiem
Świtałą, Martą i Igorem Długoszami. I pomyśleć, że chcieliśmy wtedy jechać na
Płaskowyż Głubczycki.
Mietków dał nam wiele nowych
gatunków, chociażby wspomnianego „tępostera”, nura czarnoszyjego, biegusa
arktycznego, żwirowca stepowego, o którym relacja za chwilę i ja chyba moje
pierwsze rzepołuchy widziałam właśnie na wale mietkowskim. To były czasy, ale
ptaki wciąż nowe wpadają na listę i nie pozwalają usiąść na laurach. Uczą nas i
bawią, jak w najlepszej szkole życia.
W tym roku mieliśmy namiastkę
morza, gdyż byliśmy tam bardzo krótko. Nie udało nam się wyskoczyć na długi listopadowy
weekend nad Morze Bałtyckie, nad czym już dzisiaj nie ubolewamy, gdyż „skua”
przyleciała do nas. Śródlądzie było naszą namiastką morza, z wydrzykami, nurami
i lodówkami z Turawy, a to jeszcze nie koniec roku…
Płatek śniegu w kształcie ptaka (Gwaihir?) na moje kurtce :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz