środa, 22 stycznia 2014

Krótka wycieczka na uszatki, czyli przyjemne z pożytecznym (20.01.2014)


Pechowy dzień… Tak pomyślałam, kiedy wstałam rano 20 stycznia, a za oknem padał deszcz. Byłam umówiona z członkami mojego Koła ornitologiczno-językowego: Natalią Burzyńską, Aleksandrą Jarosz, Michałem Ćwikłą i Dawidem Taborem na wycieczkę na cmentarz komunalny w Opolu, gdzie, jak donosił nasz przewodnik – Maciek Kowalski – Pan Maciek, jeszcze przed paroma dniami obserwował kilkanaście zimujących uszatek. Wycieczka zapowiadała się świetnie – raczej pewna obserwacja ptaków i to w większej liczbie, moi uczniowie nigdy ich jeszcze nie widzieli, a akurat przerabialiśmy temat sów w Polsce na zajęciach naszego koła. Co więcej, nie musieliśmy się „tłuc” autobusem, tylko miał nas podwieźć ojciec Oli, a więc, można by rzec, cieplarniane warunki. No właśnie, a skoro już jesteśmy przy cieplarnianych warunkach, tegoroczna zima rozpieszczała nas ciepłą jak na tę porę roku pogodą. Jeszcze dzień wcześniej byliśmy z dziećmi (naszymi prywatnymi) nad Zbiornikiem Turawskim, gdzie obserwowaliśmy trzy pary bielaczków – Gabryś, nasz starszy, niespełna pięcioletni synek, widział te ptaki po raz pierwszy w życiu. Po tym wydarzeniu, zapragnął założyć swoją listę „życiową”. Dałam mu specjalną książeczkę i odhaczaliśmy poszczególne gatunki. Świetnie się przy tym bawiliśmy, śmiejąc się z nazw łacińskich i angielskich. Jesteśmy z niego naprawdę dumni, tym bardziej, że podziela naszą pasję, nasz sposób na życie. W niedzielne popołudnie słoneczna pogoda przypominała raczej wczesną wiosnę niż środek zimy, stąd też załamałam się, kiedy w poniedziałek wszystko się zmieniło. Zastanawiałam się, czy taki wypad w deszczu ma w ogóle sens. Gdyby nie to, że zaangażowałam w całą wprawę również i rodzica jednej z dziewczynek i to, że dzieci bardzo się cieszyły na zajęcia w terenie, pewnie przełożyłabym wycieczkę.
Tak więc pojechaliśmy. Na domiar złego, rozładował mi się telefon i nie mogłam zadzwonić do Maćka, że wyjeżdżamy spod budynku szkoły o 14:35. Dałam mu znać na facebooku, ale nie odpowiadał. Tkwiąc w przekonaniu, że szczegóły ustaliliśmy przecież dzień wcześniej, pojechaliśmy we czwórkę (ja, Natalia, Ola i Michał, gdyż Dawid był nieobecny), licząc, że Maciek będzie czekał na nas na miejscu, ewentualnie, chwilę na niego poczekamy. 
Korków na drogach jeszcze nie było, więc szybko dojechaliśmy na miejsce. W podziękowaniu za przysługę, wręczyłam tacie Oli piękny plakat z orlikiem grubodziobym (pewnie Ola go zarekwiruje), wyjaśniając rangę tego wydarzenia – w końcu to wielka rzadkość, nawet w skali Europy. Uczniowie otrzymali ode mnie zakładki i naklejki, w tym również z sowami – z logo Wielkopolskiego Parku Narodowego. Na miejscu wciąż padało, telefon też mi padł i kiedy Maćka nie było jakieś dziesięć minut od umówionego czasu spotkania, zadzwoniłam z telefonu Oli. Niestety nie znałam numeru Maćka na pamięć, zadzwoniłam więc do mojego Tomka, żeby oddzwonił do niego. Tomek jakąś chwilę nie odbierał i zaczęłam się już stresować. Dobrze, że dzieciaki siedziały sobie w tym czasie w ciepłym samochodzie, śmiejąc się w najlepsze i niczego nie podejrzewając. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że Maciek jest już razem z Tomkiem i są w drodze do nas. Maćka samochód się zepsuł, ale nie mógł mi o tym powiedzieć, bo miałam rozładowany telefon, dogadali się więc z Tomkiem, a ten odebrał Gabrysia z przedszkola i przyjechali razem. Niezła kombinacja, najważniejsze jednak, że skuteczna.
Kiedy tylko chłopcy dotarli na miejsce ruszyliśmy pod wysokie sosny. Uczniowie nie spodziewali się, że sowy będą siedzieć tak wysoko – cóż, takie życie obserwatora. Wytłumaczyłam im potem, że podczas obserwacji ptaków trzeba się liczyć z wszelkimi niedogodnościami. Dzisiaj sami mogli doświadczyć niesprzyjających warunków pogodowych i tego, ze ptaki nie jadły im z ręki. Chwilę trwało zanim wszyscy zobaczyli kilka, co najmniej pięć, skulonych blisko pnia postaci z wystającymi „niby-uszami”. Ja i Maciek służyliśmy lornetką, Ola robiła zdjęcia i pokazywała je uczniom na wyświetlaczu – wszyscy widzieli uszatki, nawet Gabryś, który jeszcze bardziej zapałał miłością obserwatora – kolejny gatunek na jego liście.



Uszatka (Asio otus) wysoko na sośnie - zdjęcia bardzo dokumentacyjne. Fot. Tomasz Tańcuzk.


Koło ornitologiczno-językowe prawie w komplecie (bez Dawida Tabora). Z tyłu: ja z Olą Jarosz, a z przodu Michał Ćwikła i Natalia Burzyńska. Fot. Tomasz Tańczuk.



 
Koło razem z moim synkiem Gabrysiem i naszym przewodnikiem Mackiem Kowalskim. Fot. Tomasz Tańczuk.


Koło ornitologiczno-językowe i Maciek Kowalski - specjalnie na stronę naszego projektu. Fot. Tomasz Tańczuk.


Zostawiłam to zdjęcie, bo jest śmieszne i pokazuje po co my właściwie tam przyszliśmy. Niby ustawieni do zdjęcia jak należy, ale coś przeleciało. Uszatka? Nie, tylko gawron :-) Fot. Tomasz Tańczuk.

Maciek pokazał uczniom pnie okolicznych drzew z odchodami i „sowie skarby”, czyli wypluwki. Dziewczynki nie chciały ich dotknąć, więc ja pokazywałam im, co się może w nich kryć. Michał dzielnie pomagał mi zbierać wypluwki – obiecałam je przynieść na następne zajęcia, rozłożymy je na czynniki pierwsze, i zobaczymy, co sowy jadły. Uwielbiam te „sowie łamigłówki pokarmowe” – zawsze lubiłam się „babrać” w błotku, a to jest o wiele ciekawsze, bo można wyłowić prawdziwe perełki. W liceum chciałam zostać paleontologiem i szukać kości dinozaurów – teraz, w pewnym sensie mi się to spełniło.
 Zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć, żeby uczcić nasz sukces i miłe spotkanie w okolicznościach przyrody. „Przyjemne z pożytecznym” – pomyślałam już po wszystkim. Długi czas dojrzewałam do pomysłu stworzenia Koła ornitologiczno-językowego w Szkole Podstawowej nr 15 w Opolu, w której uczę języka angielskiego. W zeszłym roku szkolnym udało się! Mogłam połączyć moje pasję, pracę z przyjemnością, by „zarażać” innych takim sposobem spędzania wolnego czasu, ale też żeby pokazać uczniom alternatywny sposób na nudne 45 minut lekcji. Ktoś kiedyś powiedział, że prawdziwą pasję można poznać wtedy, kiedy ktoś swoim postępowaniem zachęca innych do rozbudzenia pasji – to jest moja dewiza, moje motto, moja misja…

wtorek, 7 stycznia 2014

Wyprawa po 300 (3.01-6.01.2014)




Być może nie wszyscy się do tego przyznają, ale z pewnością wielu obserwatorów ptaków ucieszyłaby myśl, że udało im się zaobserwować 300 i więcej gatunków ptaków. Dlaczego więc ze mną miałoby być inaczej? Końcówka roku 2013 dostarczyła mi wiele „ptasich” emocji. Miałam możliwość zobaczenia gatunków, o których po cichu marzyłam: sowę jarzębatą, pasterza i nura białodziobego. Po nietrafionym lecie, kiedy to rybitwy: różowa i krótkodzioba nie dały mi się „złapać” oraz po przesiedzianej jesieni bez gęsi i wyczekanej, choć niezrealizowanej wyprawy nad morze, to właśnie zima dodała mi skrzydeł.
Kiedy  grudniowy rejs po Bałtyku okazał się być poza moim zasięgiem, nie wierzyłam w to, że przekroczę próg 300 jeszcze przed końcem pierwszego tygodnia stycznia. Jednak po raz kolejny przekonałam się, że świat ptaków zaskakuje i nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Upewniłam się w przekonaniu, że moja ornitologiczna pasja jest optymizmem samym w sobie i zagłusza nawet mój zatwardziały, wrodzony pesymizm.
Nasza (moja i męża) miłość do ptaków zaczęła się na kilka lat przed narodzinami naszego synka Gabrysia, który dzisiaj ma już 4,5 roku. Potem wcale nie osłabła, ale jej dynamizm trochę przycichł. Gabryś był jednak dzielny – jako 2-miesięczny chłopiec „zaliczał” z nami ostrygojady na Zbiorniku Nyskim i jeździł z nami nad Biebrzę dwukrotnie. Potem zaczęły się choroby – te lekkie i ta jedna, najpoważniejsza i nasza pasja zeszła na drugi plan. Kiedy urodził się Michałek (obecnie skończył 1,5 roku) nie było lepiej, ale nie poddaliśmy się. Warto było, choćby dla kilku kolejnych wypadów i wypraw. Jedną z nich chciałabym teraz opisać.
Żeby z 298 gatunków zrobić 300 lub więcej potrzebowałam pewnej miejscówki na gatunki, których nie widziałam. Ponieważ mieliśmy tylko niecałe 2 dni do dyspozycji, musiało to być miejsce, w którym kumulują się ptaki wciąż dziewicze dla moich oczu – takim miejscem był Półwysep Helski i okolice. Z moich obliczeń i kalkulacji, mogłam tam zaliczyć od 2 do 6 nowych gatunków: edredona, alkę, nurzyka, biegusa morskiego, świergotka nadmorskiego i berniklę obrożną. Oczywiście mogły się też przydarzyć nieoczekiwane „ptasie bonusy”, a takie cieszą najbardziej. Jak już wcześniej wspomniałam, to hobby napełnia optymizmem, a nieodłączny element rywalizacji działa jak narkotyk, podnosi adrenalinę. W ptasim świecie nie ma dwóch takich samych obserwacji i stuprocentowych spotkań przyrodą. Styczniowa wyprawa jest tego najlepszym przykładem.  
Gdy już Dzieci słodko spały, a Dziadkowie zmienili nas „na stanowisku”, ruszyliśmy, by w godzinę duchów, o północy, zabrać z Opola towarzyszy naszej wyprawy – Maćka Kowalskiego i Michała Zawadzkiego. Ileż to razy w takim to właśnie gronie wybieraliśmy się na wyprawę, dawno już nie było takiej okazji, jakoś mijaliśmy się, tym bardziej cieszyła nas perspektywa 3 nocy i dwóch dni spędzonych w takim składzie. O samej drodze do nie będę pisać długo, stały scenariusz: przerwy na tankowanie i kawę, przekąski w McDonaldzie, sen, śmiechy-chichy, rozmowy o starych czasach, kiedy to częściej jeździliśmy razem na „wyczesy” i „tłicze”.
Dogoniliśmy świt na ziemi Puckiej. Wiedziałam już, że bernikli obrożnej, na którą liczyłam nie ma już w Gdańsku, więc nawet się tam nie zatrzymywaliśmy. Ruszyliśmy prosto na Hel. Pierwsze ptaki, jaki zobaczyliśmy po drodze to lodówki, gągoł i kormorany. Pogoda dopisywała, zero zachmurzenia, pełne słońce, 7 stopni – to niesamowita aura jak na środek zimy. Wyprawa zapowiadała się przednio. W porcie na Helu szukaliśmy naszego „rodzynka” – biegusa morskiego. Tymczasem dokoła same lodówki – jeszcze nigdy nie widziałam ich w takiej ilości i z tak bliska. Zachowywały się niczym krzyżówki pływające po Odrze na Wyspie Bolko – niepłochliwe, latały nam nad głowami, popisując się swymi cienkimi, długimi ogonami, przypominającymi pędzle zanurzone w czarnej farbie. Edredonów nie było widać, ale nasza przygoda dopiero się zaczęła, więc wcale się tym nie martwiłam. Cieszyłam się dobrą pogodą i miłym towarzystwem. Biegus morski zdawał się chować przed nami, obeszliśmy każdy falochron i zajrzeliśmy przysłowiowo pod każdy kamień, a właściwie patrzyliśmy na każdy kamień, aż tu nagle, gdy byłam z zupełnie innej strony falochronu, Tomek zaczął machać rękami i wołać nas. Wiedziałam, że coś ma, ale najpierw pomyślałam o „edku”. Tomek stał na szczycie betonowego muru i wciągnął mnie na górę, Michał i Maciek też wskoczyli – nie trzeba było długo szukać. Ujrzeliśmy grubiutką postać, skuloną przy morskich falach, na śliskich kamieniach – „martimka”, mój 299 gatunek do „życiówki”. Tomek z Maćkiem oczywiście nie mogli się oprzeć i zaczęła się sesja fotograficzna. Wcale im się nie dziwię – pogoda była idealna, a rozbryzgujące się spienione fale sprawiały, że tło zmieniało się jak w kalejdoskopie, dając świetną okazję na zrobienie super zdjęć.



Trzeba to powiedzieć szczerze, że Tomek zrezygnował z robienia zdjęć ptaków na rzecz obserwacji ze względu na mnie, wiedział bowiem, że najczęściej ptaki przez nas obserwowane są bardzo daleko i można im zrobić jedynie zdjęcie dokumentacyjne. Tym razem jednak było inaczej. Michał z Maćkiem poszli obserwować ptaki na koniec cypla lunetami. Towarzyszyłam im, ale lornetką nie mogłam wypatrzyć niczego więcej niż znajomych lodówek, nurogęsi i kormoranów. Michałowi i Maćkowi udało się dostrzec dużego nura, najprawdopodobniej lodowca, niestety tylko w locie – ja więc nie miałam szans na tę obserwację. Wróciłam więc do Tomka, żeby przyjrzeć się, jak robi zdjęcia biegusowi.


Czas mijał, a „edków” ani śladu. Zawsze zimowe obserwacje nad morzem kojarzyły mi się z tym właśnie gatunkiem i chociaż nie jest to wielka rzadkość, zwłaszcza na wybrzeżu, było coś magicznego w tym ptaku. Jego wygląd kojarzył mi się z cyborgiem, „robocopem”, a propos filmu, który ma niedługo wchodzić do kin. Chodziliśmy wzdłuż falochronu i zatrzymywaliśmy się, by pooglądać morze z różnych punktów i wtedy to się stało. Mój mąż znowu stanął na wysokości zadania i znalazł dla mnie edredona i to na dodatek samca, tego samego, którego tak dobrze pamiętałam z kalendarzyka na rok 2014, który dostałam od Jacka Betlei, kilka dni wcześniej, gdy spotkaliśmy się na nurze białodziobym, na Zbiorniku Goczałkowickim w miejscowości Łąka (tak na marginesie – piękna obserwacja, coś niesamowitego, ogromny nur o dziobie błyszczącym w słońcu niczym kość słoniowa). Może to był jakiś znak, że to właśnie „edek” będzie moim 300 gatunkiem, a może nawet gatunkiem roku 2014 – jednak kolejne dni miały zweryfikować tę myśl. Szczęście sięgnęło zenitu, zaraz potem Zawa pokazał mi również samicę, więc miałam komplet i mogłam się dobrze napatrzeć. Dokonałam niemożliwego. Mimo wielu miesięcy straconych, przesiedzianych w domu z powodu ciężkiej choroby starszego Synka Gabrysia, mogłam się cieszyć wejściem do elitarnego klubu 300 – niewiele kobiet może się poszczycić takim wynikiem, byłam w siódmym niebie. Chłopcy podnieśli mnie do góry, aby uczcić tę chwilę i Maciek zrobił nam zdjęcie. Plan został zrealizowany w 100%, ale to nie był jeszcze przecież koniec naszej wyprawy.


Hurrraaa!!! Trzyyystaaaa!!! Edredon 300-setnym gatunkiem do mojej listy życiowej. W porcie na Helu. Fot. Maciej Kowalski.



 Inicjacja? Jeszcze muszę przejść chrzest wstąpienia do Klubu 300 (chyba że Chłopcy zapomną). W porcie na Helu. Fot. Maciej Kowalski.


Apetyt rósł w miarę jedzenia, ale niestety świergotka nadmorskiego nie udało nam się znaleźć ani na Helu, ani również we Władysławowie. Widzieliśmy natomiast uhle, markaczki, perkoza rogatego, nura rdzawoszyjego i znowu lodówki, ale wcale nie miałam ich dosyć. Przeglądaliśmy też mewy, szukając bladej, ale nie widzieliśmy jej. Wpatrując się w morze mieliśmy nadzieję zobaczyć jakieś alki – Tomek też jeszcze nie widział ani alki, ani nurzyka czy nurnika, chociaż był już nad morzem w podobnym okresie. Bardzo mu zawsze zazdrościłam wyprawy na alczyka. „Zbyt szybko się zgodziłam” – myślałam często. Pamiętam nawet naszą rozmowę, byliśmy wtedy z Gabrysiem w CH Solaris w Opolu, Tomek przyjechał po mnie na uczelnię. Miałam taki dobry humor i zgodziłam się. Nie łudziłam się, że kiedyś zobaczę alczyka, myślałam o alce, ale nic z tego, nie tym razem, nie można mieć wszystkiego.
Robiło się coraz chłodniej, chociaż słońce wciąż świeciło. Kiedy zamknęłam na moment oczy wydawało mi się, że jest raczej późne lato o zachodzie słońca. Niestety, tym razem zachód nie miał miejsca o 21, a po 16 i to był dla nas największy ból, gdyż oznaczał koniec obserwacji na ten dzień. Wciąż byliśmy w kontakcie z innymi „ptasiarzami”, którzy donosili nam, że dwa wielkie „raryty” (drugi większy od pierwszego) są wciąż w zasięgu ręki – mewa delawarska i krzyżodziób modrzewiowy. Wieczorem przyszło jednak „info”, że krzyżodzioba nie znaleziono. Nie załamywaliśmy się jednak doniesieniami, bo szansa wciąż była, a Zawa miał „czutkę”. Ruszyliśmy więc na obiadokolację – przepyszne dania w Restauracji Ika we Władysławowie – polecam serdecznie schab zapiekany w mozzarelli z pomidorami, a na deser, aby uczcić 300 gatunek – puchar lodów waniliowych z bitą śmietaną i wiórkami kokosowymi. Mniam!



Bez świergotka, ale w świetnych humorach. Port we Władysławowie. Fot. Maciej Kowalski.


Zmęczeni podróżą, nie marudziliśmy długo. Czekała nas droga powrotna do Opola na drugi dzień, a po drodze szansa na bliskie spotkania trzeciego stopnia z mewią rzadkością. Ekipa z Dolnego Śląska miała być tam już o świcie, więc i my postanowiliśmy dotrzeć tam o tej godzinie, a mieliśmy do tego miejsca prawie 3 godziny drogi. Postanowiliśmy się jak najszybciej położyć i spotkać z kolegami w Ostródzie na Mazurach. W ten dzień położyliśmy się z Tomkiem szybciej niż nasze Dzieci – o 19:00, nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. To był dzień pełen emocji.
O godzinie 5:00 byliśmy gotowi do drogi powrotnej. Smutek mi towarzyszył, że to już koniec – koniec pięknych ptaków, koniec „laby”, czas wrócić do szarej rzeczywistości, zwłaszcza, że pogoda zmieniła się diametralnie, drobna mżawka, mgła, całkowite zachmurzenie. W tej sytuacji nawet nie myśleliśmy o porcie w Jastarni, choć żałowałam, że nie spotkałam świergotka nadmorskiego. Mewa delawarska była ważniejsza i to dodawało mi otuchy, kiedy nachodziła mnie myśl o końcu i o powrocie do codzienności. Tęskniłam za Dziećmi, ale myśl o końcu tak niesamowitej przygody była jak sól w oku. W Ostródzie byliśmy pierwsi – padał deszcz, a wśród mew, które zastaliśmy na zbiorniku nie było tej wyczekanej. Kiedy ptaki zerwały się, postanowiliśmy przeczekać w samochodzie na kolegów i zobaczyć, co się będzie działo dalej. Mimo złej pogody, humory nam dopisywały, zwłaszcza kiedy postanowiliśmy na powitanie znajomych napisać na szybie „Do not disturb, birding in car”. Kiedy Zawa wyszedł zapalić (to znaczy wyszedł na zwiady, szukając ptaka), pojawili się kolejni obserwatorzy: Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Adam Kuźnia i Krzysiek Ostrowski (pozdro). Cieszyłam się, kiedy gratulowali mi wstąpienia do Klubu 300, morale się podniosły, mimo, że mewy delawarskiej nadal nie widzieliśmy. Chwilę rozmawialiśmy, ale mew wydawało się ubywać niż przybywać, więc postanowiliśmy poszukać „delawarki” na pobliskim wysypisku śmieci. Odprowadziliśmy wzrokiem ekipę, która obserwowała zbiornik z innej strony i ruszyliśmy. Nie dojechaliśmy jednak na miejsce, gdy dostaliśmy informację, że Paweł Malczyk i jego koledzy zaleźli ją. Strach, że nie zdążymy był okropny, przecież w każdej chwili mogła odlecieć i już nie wrócić. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wspomniana ekipa już się zwijała, ale na szczęście ptak nadal siedział. W takim świetle, jasna tęczówka nie wydawała się aż taka jasna, ale jasny płaszcz, masywny dziób z ciemnym „przecinkiem” – tak, to była ona. Nie wystarczyło nam jednak zwyczajne przyłożenie oka do lunety. Chcieliśmy zrobić kilka fotek dokumentacyjnych, krótki film, porozmawiać z kolejnymi obserwatorami – małżeństwem Kośmickich (pozdro). To właśnie kocham w tym hobby – obserwowanie pięknych i rzadkich ptaków i spotkania z ludźmi, którzy podzielają moją pasję. Zawsze można się czegoś nowego nauczyć, powymieniać doświadczeniami, pośmiać ze starych żartów i umówić się na kolejną wyprawę. Gdyby można było z tej pasji żyć, rzuciłabym wszystko, zabrałabym Dzieci i prowadziłabym do śmierci koczowniczy tryb życia, niczym starożytni nomadzi, obserwując ptaki.




 Ostróda - gdy już wszyscy zobaczyli mewę delawarską. Fot. Maciej Kowalski. Od lewej: Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Krzysiek Ostrowski, Tomek Tańczuk, Michał Zawadzki, ja, Adam Kuźnia, Andrzej Kośmicki i Anna Kośmicka i Maciek Kowalski (przycupnął z przodu).


Póki co, moja „życiówka” powiększyła się o kolejny gatunek, a była szansa na jeszcze jeden – najrzadszy z nich – krzyżodziób modrzewiowy. Nie sposób było odpuścić sobie takiej okazji, zwłaszcza, że nasza droga do domu prowadziła mniej więcej blisko tego miejsca. Niedaleko Warszawy leżała sobie jak gdyby nigdy nic malutka wioseczka zwana Cegielnią Lewicką i pewnie nigdy bym tam nie trafiła, gdyby nie ten niepozorny czerwony ptak ze skrzyżowanym dziobem. Nie liczyliśmy na to, że uda nam się go spotkać, chociaż póki co szczęście nam sprzyjało. Wiedzieliśmy jednak, że dzień wcześniej wielu obserwatorów nie znalazło ptaka. Nie spieszyliśmy się zatem, jadąc nieco dłuższą, jak się potem okazało, drogą, prowadzącą blisko pól, gdzie w 1410 miała miejsce Bitwa pod Grunwaldem. Patrząc na mokre od deszczu pola, zastanawialiśmy się jak wiele umęczonych dusz błąka się w nocy po tych wsiach, szukając spoczynku. Po drodze zauważyliśmy niewielki las modrzewiowy i coś kazało nam się zatrzymać i zobaczyć, czy przypadkiem nie uda nam się znaleźć własnego krzyżodzioba. Znaleźliśmy…. ale rozrzucone obrazki święte, paragony i inne drobiazgi, mogące świadczyć o rabunku – wszystkie te rzeczy mogły zostać wyrzucone z portfela po zabraniu pieniędzy i dokumentów – obok leżało puste opakowanie po papierosach z napisami po ukraińsku. Gdy wracaliśmy do samochodu przyszedł PGL – niczym wyrok. Z jednej strony euforia, że jednak jest, z drugiej obawa, czy zdążymy. A mieliśmy 20 minut do celu. Te 20 minut zdawało się trwać całą wieczność, choć nie pamiętam, żeby Tomek kiedykolwiek tak szybko jechał (no może jak jechaliśmy z Maćkiem Kowalskim i naszymi Dziećmi na kulona na Płaskowyż Głubczycki). Kilka minut i głos w telefonie – „odleciał”. To niemożliwe, a jednak spóźniliśmy się i pytanie „czy nasi go widzieli?”. W końcu dojechaliśmy na miejsce z sercami ciężkimi od żalu, ale jeszcze gdzieś na dnie tliła się nadzieja. Nie mogłam ustać w miejscu, nosiło mnie, chciałam go znaleźć dla siebie i mojej ekipy, chciałam się wykazać. Weszłam w las, było cicho, ani jednego ptaka na drzewach. Szukałam jakiegoś ruchu, jakiegoś głosu, a potem Tomek szukał mnie. Dzwonił do mnie, ale mój telefon został w samochodzie. Słyszałam ich głosy, ale nie mogłam jeszcze wrócić. W gasnącym świetle dnia, cienie małych modrzewiowych szyszek zlepiały się ze sobą, tworząc kształty ptaków – ileż to razy nabrałam się, że to właśnie on. Nie mogłam dostrzec żadnego ruchu, nic, nawet powiewu wiatru. Zaczęłam widzieć coś, czego nie ma, straciłam orientację w terenie. Nie mając doświadczenia w rozpoznawaniu głosów ptaków, błądziłam za głosami przelatujących czyży i grubodziobów. Wtedy coś zobaczyłam, nawet przez chwilę wisiał na szyszce modrzewia jak krzyżodziób, ale nie, to nie loxia, to po prostu dzięcioł duży udający krzyżodzioba.
Paweł, Marian, Krzysiek i Adam dzielnie szukali razem z nami, gdyż jak się okazało, też nie udało im się zdążyć na obserwacje tego pięknego ptaka. Musimy się poddać, zmrok wygrywa z naszymi oczami i gdy pojawia się ostatnie światełko w tunelu, okazuje się, że choć było naprawdę blisko to były to niestety tylko krzyżodzioby świerkowe. Czas powiedzieć pas i rozejść się do domów. Czas nam dany dobiegł końca. Żal się rozstawać, nie tylko dlatego, że nie widzieliśmy nowego gatunku, ale szkoda, że przygoda dobiega już końca. Teraz pozostanie nam już tylko droga powrotna, wisielczy humor dawał nam się we znaki – mi chyba najbardziej. Jak szkoda, że nie możemy jeszcze dłużej zostać, jeszcze chwilę poszukać, porozmawiać, spróbować jeszcze raz.
Koledzy wyruszyli w dalszą drogę. My też przebraliśmy się, zrobiliśmy szybkie porządki w samochodzie, żeby jazda powrotna była jak najbardziej wygodna. Ruszyliśmy, ale nie mogliśmy się pogodzić z porażką. Ale przecież jutro jest wolny dzień – Święto Trzech Króli, gdyby tak jeszcze… Jutro? Ale czy Dziadkowie zostaną z Dziećmi, obowiązki wzywają, ale nieoczekiwane okoliczności… długie telefony, rozmowy i wciąż jesteśmy w okolicach Mławy. Szukamy noclegu, jedzenia, godziny spędzone na stacji benzynowej, namiętne rozmowy o naszej pasji, o naszej przyszłości, co się z tego wykluje, co nas jutro czeka, nowa szansa – nie mamy nic do stracenia!
Starym studenckim zwyczajem postanawiamy spędzić noc w samochodzie. W ciemności słychać pohukiwanie puszczyka, niebo przejaśnia się, odkrywając gwiazdy, zwiastujące szansę na dobrą pogodę. Tym razem nam się uda, „lepiej dla krzyżodzioba, żeby tam był”, mówi Zawa „lepiej, żeby był”. „Żeby był” – rozważam to w kategorii cudu i czekam na świt. Jutro przyjadą inni z różnych stron Polski, będzie moc, będziemy szukać razem. W nocy mam koszmary, znowu śni mi się zamknięte miasto ze strzelistą katedrą – zawsze mi się ono śni, gdy jestem w tarapatach, gdy mam problem, aż tak bardzo mi zależy? Tak, ale to już nie chodzi o „licznik”, to prawda, zawsze byłam kolekcjonerką, nie wiem, czego w życiu nie zbierałam, od znaczków po papierki od cukierków, muszelki i numery czasopism, od kolorowych smoczków do zawieszania na szyję po karteczki z notesów, a teraz… ptaki – kolekcja rzadkich obserwacji niczym sznur czarnych pereł, to skarb, „my precious”.
Świt przychodzi, dla mnie niezmiennie od 33 lat. Jest chłodno, pochmurnie, ale nie na długo. O 7:30 wchodzimy już do lasu, rozdzielamy się, nasłuchujemy, obserwujemy. Jeśli nie dziś, to chyba już nigdy. Na razie jesteśmy tylko my, Staszek Czyż jest już w drodze, kto wie, kto jeszcze. „Słyszeliście ten głos” – Tomek nagle rzuca, „tu jest” – dodaje Michał. Wszystko dzieje się tak szybko. Lornetki, lunety, jest! Modrzewiowy, gratki! Pojawia się ekipa z Warszawy, jest radość, potem nadjeżdża Łódź i Stasiu Czyż (pozdro), gdzie on jest? Jest! Wszyscy go mają! Ale zaraz, to może być świerkowy, nie widać wyraźnie drugiej pręgi, przecież on ma być dwupręgowy, a może to młody? Spokojnie, szukamy dalej. Jest stadko! Przeglądamy każdego osobnika – ten na pewno jest modrzewiowy, ten też! Mamy dwa osobniki dorosłe i jednego młodego i jeszcze świerkowego i jego samice. Serce bije szybko, mocno, chce się żyć, miny obserwatorów – bezcenne… Teraz trzeba zapisać tą obserwację, żeby zapamiętać ją na dobre – do gry wchodzą aparaty fotograficzne. Tomek pracuje, a ja mogę odpocząć, mogę oddać się drugiej czynności, którą uwielbiam w takich momentach – rozmowie z kolegami po fachu. Poznaję Marcina Wierzbickiego (pozdro), który dzieli się swoim „swarkiem” – niesamowita jakość obrazu. Z ekipą z Łodzi rozmawiam o ich ostatnich obserwacjach – padają znane nazwy: turkawka wschodnia, pasterz, sowa jarzębata, nur białodzioby – te słowa są szybsze niż same ptaki, na ustach wszystkich, jak gorące bułeczki, wciąż rozchwytywane, przekazywane z ust do ust. Śmiejemy się – „zebrała się tu śmietanka polskiej tłiczerki”.





Nie można oderwać wzroku od karmazynowych piór – ptaki nic sobie nie robią z naszej obecności – karta zapełnia się zdjęciami. Ptaki w końcu odlatują, idziemy kawałek za nimi, ale wiemy, że musimy ruszać dalej. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu – 4 gatunki w ciągu niecałych dwóch dni! Wow! Brak mi słów! Kolejna grupówka (pierwsza przy „delawarce”), by nie zapomnieć, że się spotkaliśmy w tych pięknych okolicznościach przyrody i w drogę. Gdyby jeszcze ta czeczotka tundrowa nadal siedziała u kolegi Fabera w ogrodzie… „Hold your horses” (przystopuj trochę) – podpowiada aniołek w mojej głowie, ale to jest jak nałóg, nie można przestać. Gdy to piszę, serce bije mi jak oszalałe, chcę więcej! „I am ready for another adventure” – powtórzę za Bilbem…


Pożegnalne zdjęcie grupowe w Cegielni Lewickiej, po pięknej obserwacji krzyżodziobów modrzewiowych, od lewej stoją: Maciek Kowalski, ja, Janek Fuss, Michał Zawadzki, Marcin Wierzbicki, Sławek Dąbrowski, Tomek Grochowski, Tomek Janiszewski, Paweł Głowacki, Staszek Czyż, Darek Szlama, Staszek Turowski i Dawid Kozłowski. W dolnym rzędzie (od lewej) - Tomek Tańczuk i Piotr Gryz.

http://blogroku.pl/2014/kategorie/wyprawa-po-300,cmy,tekst.html

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Dlaczego Gwaihir?


Nowy Rok jest czasem na zmiany, ale również takim okresem w życiu, kiedy chce się zrobić coś swojego, coś, z czym czekało się już wystarczająco długo. Tym właśnie ma być blog "Searching for Gwaihir - W poszukiwaniu Gwaihira". Ten intymnie prawdziwy pamiętnik będzie połączeniem moich dwóch największych pasji - obserwowania ptaków i literatury fantasy, w tym szczególnie twórczości Tolkiena. Gwaihir (czyt. Głajhir) to władca orłów, Król Wszystkich Ptaków, którego imię w języku Elfów znaczy Władca Wichrów. Orły były najstarszymi i najmądrzejszymi spośród ras tolkienowskiego Śródziemia, stworzone przez Króla Wichru – Manwego i Królową Ziemi – Yavannę. Pomoc Gwaihira i jego skrzydlatych braci niejednokrotnie wybawiła bohaterów powieści z opresji. Czy jednak moje poszukiwania nie spełzną na niczym skoro ich obiekt naznaczony jest magią? Wręcz przeciwnie, szukając Gwaihira w dzisiejszym świecie znajduję go wielokrotnie we wszystkich zaobserwowanych przeze mnie ptakach – zarówno tych bardzo rzadkich jak i tych zupełnie pospolitych. Blog "Searching for Gwaihir” będzie kolekcją relacji z moich ornitologicznych wypraw i przemyśleń okołofantastycznych i okołoprzyrodniczych J Mam nadzieję, że znajdziecie w nich coś dla siebie, swojego własnego  Gwaihira. A zatem Enjoy!