wtorek, 14 lutego 2017

Nieoczekiwana przygoda

Wielokrotnie podkreślałam, że radość z „ptaszenia” to również miłe spotkania i rozmowy ze znajomymi. Moja fińska przygoda nie miałaby miejsca gdyby nie dwie osoby: Henryk Kościelny i Szymon Kuś. Potęga „fejsa” znowu dała o sobie znać. Pod koniec stycznia pojechałam do Finlandii na wyjazd służbowy z projektu europejskiego Erasmus+. Chłonęłam surowy klimat Północy, choć wcale nie było tak zimno, jak przypuszczałam, że będzie. Żeby zapamiętać każdą chwilę spędzoną w Suomi, robiłam zdjęcia – kilka opublikowałam oczywiście na facebooku i wtedy napisał do mnie Henryk. Wiadomość była krótka, lecz treściwa. W Helsinkach studiuje znajomy Henryka – Szymon Kuś, który może mnie doprowadzić do sowy jarzębatej, przebywającej już jakiś czas w parku miejskim.
Na początku długo myślałam i oczywiście podziękowałam Henrykowi za info. Wiedziałam, że ciężko będzie wyrwać się z napiętego grafiku. W czwartek mieliśmy jechać do Helsinek i zostać tam do soboty. W piątek miałyśmy być jeszcze z całą ekipą z Erasmusa: Słowenią, Estonią, Włochami i oczywiście Finlandią, aby w sobotę samolotem ruszyć do domu.
Nawet nie śniłam o tym, że w natłoku zajęć będę miała możliwość zaobserwować jakieś ptaki. Nie poddawałam się jednak. Z uporem maniaka brałam lornetkę zawsze, kiedy wychodziliśmy na zewnątrz. Sikorki, dzwońce, dzięcioł czarny odzywał się intensywnie koło zamarzniętego jeziora, ale to by było na tyle. Chciałam uciec w podbiegunową dzicz, gdzie Aurora borealis odbija swoje światła na śnieżnobiałych piórach sowy śnieżnej. Marzenie…
Gdy nadeszła sobota, dogadałam się z koleżanką Adą, że po śniadaniu wymeldujemy się z hotelu i ruszymy z planem Helsinek na poszukiwanie Parku Kaivopuisto. Nie było łatwo, zwłaszcza, że po pięknej, słonecznej pogodzie poprzedniego dnia, nie zostało ani śladu. Tylko mgła i rzęsisty deszcz. Pomyślałam wtedy nawet, czy to jest sens szukać sowy w tak głęboki niż, ale Szymon nie odwoływał spotkania, więc ja, małej wiary, postanowiłam spróbować szczęścia. Trochę błądziłyśmy, ale byłyśmy w stałym kontakcie z Szymonem.
Kiedy dotarłyśmy do parku, martwiłam się tylko tym, że wieki zajmie nam spenetrowanie parku w poszukiwaniu jednej, małej sowy. Zadzwoniłam do Szymona, ale nie odbierał, nie wiedziałam, czy jesteśmy od dobrej strony parku. Jedynym punktem orientacyjnym, który rzucał się w oczy, oprócz ogromnego kamienistego wzgórza, była taka mała, żółta kopułka. Całe szczęście Ada zajęła się robieniem zdjęć nadmorskich wysepek i nie zauważyła mojego zdenerwowania, w przeciwnym razie straciłaby swoją cierpliwość i nie miałaby ochoty na pierwszy birdwatching w swoim życiu.
W końcu Szymon odebrał i ściszonym głosem powiedział, że nie mógł wcześniej rozmawiać, bo znalazł ptaka i właśnie stoi pod drzewem, na którym on siedzi. Poprosiłam o kierunek – miałam iść w stronę kopuły – jak się okazało, było to obserwatorium astronomiczne. Było strasznie ślisko – zaczęły się roztopy i pokryte lodem ścieżki teraz zroszone były wodą, ale znalazłyśmy Szymona, a on pokazał nam Surnię ululę.
To było coś! Co prawda napatrzyłam się na nią w Polsce i to w o wiele lepszym świetle, jak latała i siedziała blisko obserwatorów, ale są takie gatunki, które można oglądać bez końca. Siedziała sobie spokojnie, prawie w ogóle się ruszając. Tylko kilka razy obróciła głowę – zrobiłam parę zdjęć i nagrałam krótki filmik. Szymon powiedział nam, że siedzi w tym samym miejscu od miesiąca, niedawno było tam pełno obserwatorów, teraz byliśmy sami. Kosy alarmowały, a w parkowym karmniku pożywiały się czeczotki i jemiołuszki – moje pierwsze w tym roku. 
Miło było poznać Szymona, który zdecydowanie ma serce do ptaków – studiuje zoologię na Uniwersytecie w Helsinkach, będą z niego ludzie. Opowiadał mi o swoich obserwacjach. Podobno niedawno Finowie widzieli w tym samym parku drozda czarnogardłego – wow! Szkoda, że nie było go wtedy. Wielu widziało go w Polsce przy domu Andrzeja Chrząścika – ja niestety nie miałam takiej możliwości.
Sowa jarzębata w zupełności mi jednak wystarczała. Pełen sukces! Super! Nawet się nie spodziewałam takiego zakończenia wyjazdu do Finlandii. Wracając, kupiłyśmy sobie z Adą pyszne ciastka z nadzieniem pistacjowym i gorącą czekoladę. Mam nadzieję, że zaszczepiłam w mojej koleżance-anglistce miłość do ptaków. Robiła zdjęcia jarzębatej, a najbardziej podobały jej się jemiołuszki i chociaż dzisiaj jeszcze surnia nie zrobiła na niej większego wrażenia, może kiedyś zrozumie, że to spotkanie może się szybko nie powtórzyć. 

 
Gągoły i gągolica w porcie przy parku.
 
  
Park Kaivopuisto
Idziemy, a serce bije mi coraz mocniej...

ONA!

Razem z Szymonem po udanej obserwacji sowy jarzębatej.

 
Jemiołuszka w parku.

Jemiołuszki.






Koniec i początek



Święta, święta i po świętach – świąteczna gonitwa za nami, ale jeszcze kilka wolnych dni zostało. Dzieci już doszły do siebie po fali chorób, a więc my mogliśmy odetchnąć. A gdzie się najlepiej oddycha pełną piersią? W TERENIE oczywiście. Dwa ostatnie dni starego roku 2016 i pierwszy dzień nowego roku 2017 obfitowały w ciekawe ornitologiczne obserwacje – aż się serce cieszy!

30.12.2016 Dzień pierwszy

W piątek nasza trasa prowadziła w kierunku Zbiornika Otmuchowskiego, choć zdania były podzielone. Chcieliśmy spenetrować nasze małe, choć jak zawsze zaskakujące województwo opolskie. Były też głosy, żeby udać się na PG, ale w końcu Otmuchów wygrał. Z perspektywy czasu wiem, że wybór był trafiony, chociaż w drodze powrotnej dowiedzieliśmy się, że Maciek Nagler miał poświerkę na Płaskowyżu. Tak czy inaczej, zapisywałam wszystkie gatunki, jakie mijaliśmy po drodze – łącznie prawie dobiliśmy do 50.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy w Malerzowicach i tak z ciekawszych ogorzałka, 80 łabędzi niemych, krakwy i świstun. Mój zmysł obserwatora i zdwojona czujność po wielu tygodniach bez wyjazdów na ptaki zaowocował przepiękną obserwacją stada siewek, które okazały się być siewkami złotymi w liczbie 56, w miejscowości Rusocin.
Najwięcej dał nam jednak stary, dobry Otmuchów. Mieliśmy tam piękne blaszkodziobe: szlachara, bielaczka, a także nura czarnoszyjego i leukopkę, był też „stacjonarny” w tamtych rejonach czarnowron. Ale ciśnienie podniosły nam kormorany, które skrupulatnie liczyliśmy. W pewnym momencie nad tamą przelatywała mała grupka tych rybożerców, w tym jeden jakoś wyraźnie mniejszy! Pigmej! Dał się nam nawet trochę pooglądać bo wracał ze swoimi kuzynami kilkukrotnie, a nawet przeleciał w niewielkiej odległości nad nami i Zawa zrobił mu super zdjęcie.

Siewki lecą!
Złote!
I jeszcze raz siewki zlote.
   
Zmrożony Otmuchów o zachodzie słońca. 

Warta bielików.  
Młody bielik.


31.12.2016 Dzień drugi
Sylwester. Nasz kolega Michał spędzał go ze znajomymi w Brzegu, a my planowaliśmy urządzić krótkie przyjęcie dla najbliższych. Mieliśmy jednak jeszcze trochę czasu, żeby ruszyć na ptaki. Wczoraj wybraliśmy Otmuchów, ale Płaskowyż okazał się być numerem jeden w naszym regionie w ostatnich dniach. Pojechaliśmy więc z Tomkiem zobaczyć królową Calcarius: poświerkę – małego ziarnojada, którego widzieliśmy tylko jeden raz w życiu. Po drodze dopisaliśmy do KAŚ 100 potrzeszczy i ruszyliśmy na PiDżi. Maciek Nagler trzymał rękę na pulsie i donosił uprzejmie, że poświerka siedzi. Tam było już sporo ludzi, w tym goście z Czech. Miło było pogadać i poobserwować. Poświerka nie była bardzo płochliwa, ale obserwowaliśmy ją z pewnej odległości, żeby spokojnie mogła żerować. Piękna, kolorowa ptaszyna na tle zamarzniętej ziemi i resztek tegorocznej trawy. A w oddali – gęsi i to nie byle jakie! Kolejną atrakcją była rufikolka – to już nasza druga rzadka gąska dzień po dniu. 
Tak się zakończył ten rok – najlepiej jak mógł – ptasio. A wieczorem rodzinnie spędzony Sylwester.

Frozen Chronsty.

A droga wiedzie w przód i w przód...

Królowa poświerka :-)



01.01.2017 Dzień trzeci

Nie ma jak zacząć Nowy Rok od solidnej dawki ptasiego pierza, w formie lotnej, ma się rozumieć.  A ponieważ wczoraj nie widzieliśmy się z Zawą i strasznie się za nim stęskniliśmy, razem pojechaliśmy przeczesać okolicę. Jak się później okazało, było co czesać i szyki popsuł nam jedynie fakt, że dzień jeszcze krótki, a my chcieliśmy jeszcze.
Zaczęliśmy od kamionki „Nutricii”, a tam 2 ogorzałki, gągoły, sporo czernic i mewy srebrzyste na KAŚ, a także grupka morsów, zażywających orzeźwiających kąpieli w przeręblach. Brrr...  Potem w Przyworach zanotowaliśmy ładną, okrągłą liczbę kokoszek -10 osobników i jednego „świstka” na wagę złota.
Najlepsze jednak czekało na nas w Kosorowicach. Z ciekawszych do zapisania: 51 czernic, 37 szpaków, samotnik i pokrzywnica – to już nasza noworoczna tradycja w tych stronach. Oczywiście to nie wszystko, najlepsze zostawiłam na deser. Wypłoszyliśmy z Zawą niechcący 14 kuropatw, a w małej rzeczce wzdłuż drogi siedział samotnik. Wtedy przeleciał nam też mały ptaszek „pliszkowatym” lotem – to była pliszka i  to górska. Dzisiaj przyszło i mi się wykazać. Najpierw spłoszyłam kszyka, a potem jeszcze robiąc zdjęcia zimorodkowi, zauważyłam siwerniaka!!! Chłopcy byli ze mnie bardzo dumni. Na koniec jeszcze udało nam się poobserwować krzyżodzioby świerkowe. Do domu przyniosłam kilka gałązek zasuszonej mięty. Co za zapach! Co za dzień! Co za trzy dni!!! Oby takich więcej w roku.   


 Nawet w takim gąszczu nie trudno go zauważyć - ten kolor hipnotyzuje!

 Kontemplacje zimka...

Przyczajony.... siwerniak.
 

 
 Pan krzyżodziób.

Pani krzyżodziób.

  
Pan gil.

Grubek.

niedziela, 1 stycznia 2017

Wyczekany

            Każdy ptasiarz ma takie gatunki, o których marzy. Ja mam takich wiele, ale na mojej liście „must see” od zawsze były żwirowce. Nawet na naszej poczciwej Opolszczyźnie jest parę stwierdzeń. Ostatnimi czasu dużo jeździliśmy po polach, szukając rarogów i kurhanników. Byliśmy też na mornelach, które odkrył Zawa, ale ze żwirowcem nigdy nie było łatwo. Na Lubelszczyźnie były w tym czasie już trzy stwierdzenia i skręcało mnie w żołądku. To było zbyt daleko, by wszystko rzucić i jechać „twiczować”, zwłaszcza, że zaczął się nowy rok szkolny, a co za tym idzie, inny dzień niż weekend nie wchodził w grę.
            Nadal penetrowaliśmy z Dziećmi PG i odkrywaliśmy nowe stanowiska rarogów, a także własnego, młodego kurhannika, w drodze do Czech. Bardzo brakowało nam jednak jakiejś odmiany. I nasze marzenia się spełniły.
            Po ciężkim, pierwszym tygodniu pracy, Tomek miał, o dziwo, pierwszą wolną sobotę od wielu miesięcy. Dzieci trochę przeziębione zostały pod opieką moich rodziców, żebyśmy my o 4:30 mogli wyruszyć. Kierunek: Zbiornik Mietkowski, cel: żwirowiec stepowy. Zabraliśmy też Maćka Kowalskiego, który po wyprawie na Lubelszczyznę, wrócił jednak bez nordmanni na swojej liście, z powodu zepsutego samochodu. To już drugie miejsce w ciągu ostatniego miesiąca, gdzie oczy wszystkich skierowane zostały na Dolny Śląsk. Mietków był dla nas ostatnio dosyć pechowy – wciąż pamiętaliśmy rybitwę różową, która nam zwiała, ale co było, a nie jest nie pisze się w rejestr. Pojechaliśmy pełni nadziei na kolejny sukces po również „stepowym” – żurawiu.
            Na miejscu spotkaliśmy Andrzeja Kąkola i Piotra Łagosza ze znajomymi. Słońce bardzo nieśmiało jeszcze przebijało się przez chmury i nie było szans, żeby dostrzec cokolwiek na wyspie, gdzie był widziany dnia poprzedniego. Zaczęliśmy więc szukać za korzeniami wystającymi z dna zbiornika. Miejsce bardzo malownicze, ale do obserwacji dosyć małego ptaka, dosyć niewdzięczne. Wtedy Andrzej go zauważył. Przyłożyliśmy oczy do lunety, a potem znaleźliśmy go w swoich. Było jeszcze wcześnie, mnóstwo czasu na lepszą dokumentację fotograficzną i filmową. Pogoda wymarzona, robiło się coraz cieplej aż wreszcie gorąco: od kilkunastu stopni, kiedy wyjeżdżaliśmy do 30, kiedy wróciliśmy do Opola koło 14. Żwirowiec często chował się za korzenie, ale zawsze wychodził, albo my zmienialiśmy kąt obserwacji. Do ptaka dołączyły jeszcze marchewy i Tomek zrobił wyjątkowe zdjęcie całej trojki.
            Zmieniliśmy potem miejsce obserwacji na nieco bliższe, jednak na tyle odległe, żeby nie niepokoić ptaka. Żwirowiec otwierał dziob i łapał jakieś owady, czyścił się, a nawet w pewnym momencie poderwał się do lotu. Myśleliśmy, że już nie wróci, ale wylądował w morzu siewek.
            Oprócz żwirowca, mogliśmy też obserwować polowanie rybołowów oraz biegusy małe, których jeszcze w tym roku nie widzieliśmy. Były też alpinki, biegusy rdzawe i krzywodziobe, a także kilka kwokaczy.
Opuściliśmy Mietków dopiero, kiedy żwirowiec wzbił się wysoko nad lasem i zniknął z pola widzenia. Z relacji kolejnych obserwatorów wiem, że wrócił, gdyż następnego dnia dalej można go było tam obserwować.
Wyjątkowy ptak – wiem, o wszystkich tak mówię, ale ten naprawdę nie przypomina żadnego innego. Jest jakby połączeniem sokoła, jerzyka i jaskółki – jak powiedział mi Tomek Kobylas podczas jednej z rozmów. Coś w ty jest. Jeździliśmy za nim, kiedy wracaliśmy z nad morza, bez sukcesu, a za jego rzadszym w Polsce, kuzynem – żwirowcem łąkowym, byliśmy na Zatorze nawet dwa razy, bezskutecznie. Stąd też ten sukces mnożę razy dwa. Kiedy szliśmy do samochodu, poznałam osobiście Tadeusza Draznego, który pamiętał jaki mam licznik w „życiówce” i z żartem stwierdził, że go wyprzedziłam tym „tłiczem” – tak, 332!    
Dzień się dla nas jeszcze nie skończył, gdyż zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu, pojechaliśmy jeszcze z Krzysiem Żarkowskim na pobliskiego raroga w Kątkach. W tym roku był to chyba najczęstszy rzadki ptak, jakiego widzieliśmy u nas na PiDżi, ale rarogiem nie pogardziliśmy, tym bardziej, że Tomkowi udało się zrobić fajne zdjęcie, a także była okazja, żeby pogadać ze starym znajomym, a to zawsze cieszy.  

Wisielczy humor i zmęczenie, jakie przytłaczało mnie od kilku dni, a ciągnęło się nawet dłużej, zostały rozwiane przez świst skrzydeł i wiatr we włosach. Wrócił optymizm i nadzieja na przyszłość, że ten rok lepiej się skończy niż się zaczął.    



Zdjęcie użytkownika Birding Poland.
Żwirek i marchewy. Fot. Tomasz Tańczuk






Dwie bezsenne noce: czyli sowy i żuraw stepowy


         Prawdziwa pasja nie umiera nigdy, tylko szuka ujścia gdzie się tylko da. Nawet gdy los podcina ci skrzydła, co w przypadku obserwowania ptaków, potrafi być dużym problemem :-), co cię nie zabije, to cię wzmocni.
            Opolskie Towarzystwo Przyrodnicze, którego jestem współzałożycielem i członkiem organizowało Pierwszą Opolską Noc Przyrodników. Nie mogłam dużo pomóc przy samej organizacji ze względu na brak czasu, ale zgłosiłam się do wygłoszenia prelekcji pt. „Sowy w naturze i kulturze”. Było to świetne przeżycie! Lubię występować publicznie, a tym razem dzieliłam scenę z osobą, która rozbudziła we mnie moją pasję do ptaków na samym początku moich obserwacji – dr Grzegorzem Hebdą z Uniwersytetu Opolskiego, który mówił o nietoperzach. Pogodna, choć dosyć chłodna noc, piękna polana na Wyspie Bolko w środku miasta, jednak z dala od gwaru, kilku znajomych, grono słuchaczy. Stresik był, ale wszystko poszło dobrze: garść ciekawostek podobała się zebranym. Prelekcję wygłosiłam o 21:00, z drobnym poślizgiem, więc kiedy byłam w domu, wszyscy już spali. Jednak długo nie mogłam zasnąć. Dziewczynę Zawy, Gosię, użądlił szerszeń, zwabiony do światła, gdzie przyrodnicy obserwowali owady. Noga obolała, spuchnięta, ale… No właśnie, dla pasji swojego ukochanego można się poświecić. Jeszcze tej samej nocy, Zawa pojechał do Doliny Baryczy na żurawia stepowego.
            A my? Dla nas wyprawa w środku nocy na ptaki to wyzwanie logistyczne. W ciągu dnia, nie byłoby problemu: śniadanie, szybki obiad na miejscu albo na wynos i w drogę razem z dziećmi, ale w nocy, ktoś musiał z nimi zostać. Udało się, moja mama, mimo znanych już komentarzy, że zwariowaliśmy i itp. została z dziećmi, a my ruszyliśmy z Maćkiem Kowalskim do miejsca, które przyniosło mi dotychczas kilkadziesiąt „życiówek”. Niegdyś często jeździliśmy w tamte strony. Gabryś jeszcze „w moim brzuchu” obserwował sterniczkę jamajską.
            Musieliśmy tam być przed świtem, bo ptaki nie czekają na nikogo. Żuraw miał najprawdopodobniej zostać na noclegowisku z naszymi rodzimymi żurawiami i gęgawami na jednym ze stawów w miejscowości Grabownica. Było jeszcze ciemno, jak dojechaliśmy na mały parking. Trzeba było jeszcze tylko dojść parę kroków do wieży, z której wszyscy obserwowali nieoczekiwanego przybysza. Trudno było jeszcze cokolwiek dostrzec o 5 rano, gdy na wieży spotkaliśmy Sergiusza Nizińskiego z kolegą, ale szybko się rozwidniało i sylwetka wyłoniła się z mroku. Żuraw stepowy ku naszemu zdziwieniu wolał towarzystwo gęsi i to miało swoje minusy, gdyż zerwał się tuż po piątej, kiedy jego towarzyszki ruszyły na żerowiska, podczas gdy, żurawie Grus grus, zostały.   
            Mogliśmy po prostu złożyć lunety i wracać do domu, odhaczając na liście życiowej nowy, 331 gatunek, w moim przypadku. Jednak mimo tego, że długo patrzyliśmy na ptaka, a Tomkowi udało się nawet zrobić parę zdjęć digi i film, chcieliśmy go jeszcze zobaczyć. W końcu taka okazja zdarzyła się w Polsce pierwszy raz od 1912 roku! Postanowiliśmy, że pojeździmy jeszcze po polach i poszukamy go. Dołączył do nas jeszcze Grzesiek Kaczorowski i Adam Chlebowski. Znaliśmy nazwę miejscowości, wokół której rozciągały się upodobane przez żurawia pola. Jechaliśmy więc i szukaliśmy żurawi po drodze. Piękny wschód słońca, setki szpaków i żurawi klangor, czego chcieć więcej. Trochę zamarudziliśmy po drodze, podczas gdy Adam Chlebowski kręcił już piękny film z żurawiem na zielonej trawce w Bracławiu. Dojechaliśmy do niego, ale już się zrywał i poszybował gdzieś z gęsiami. Obserwatorzy rozdzielili się i szukaliśmy dalej po wioskach i polach. Dodatkowo wpadł mi bonus do rocznego – kania ruda!

            Po jakimś czasie, poddaliśmy się i zwyczajem obserwatorów z dnia poprzedniego, wróciliśmy na wieżę w Grabownicy. To była dobra decyzja, bo żuraw wrócił „na stare śmieci”. Obserwatorów pojawiło się też więcej, aby go uwiecznić. Spotkaliśmy między innymi Tomka Kobylasa czy Jacka Wyrwała. Rozmowy na ptakach to podstawa, a było o czym. Ptak był naprawdę piękny – smukły, delikatny, można by rzec, wręcz filigranowy. O naszych „wyczesach drapolowych” – mam tu na myśli oczywiście nasze rarogi z Płaskowyżu Głubczyckiego, w Polsce się mówi, bo to wspaniały rok na te duże sokoły. Miło było pogawędzić, ale trzeba było wracać. Jak dobrze, że z sukcesem! „Ptaszenia” zawsze jest mało, nawet jeśli robi się to od 3 w nocy, ale to nie było nasze ostatnie słowo w tym roku.


niedziela, 13 listopada 2016

Namiastka morza...


Mietkowskie gęsi

Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – mówi polskie przysłowie. Czy jest to możliwe w Borzygniewie, popularnie przez nas zwanym „Bożym Gniewem”? Ależ oczywiście, tak często jest z ptakami, które zostają na noclegowisku. Obecność przed świtem – obowiązkowa. Przekonała się o tym grupka prasiarzy, która dziś na Zbiorniku Mietkowskim obserwowała „skuę” – największego i najrzadszego wydrzyka do zobaczenia w Polsce. Radość nas rozpiera, tym bardziej, że ten morski, północny ptak odwiedził nasze poczciwe śląskie śródlądzie, pierwszy raz od około 30 lat! Cieszył nasze oczy zaledwie parę minut, ale były to jedne z najszczęśliwszych chwil mojego życia, przynajmniej ostatnio.
Ale to nie tylko o wydrzyku wielkim będzie ten wpis. Tytuł niniejszego tekstu oznacza obserwacje wydrzyków w ogóle, a widzieliśmy w tym roku całą wielką czwórkę, z czego tylko „ostro stera” nad morzem, reszta to nasze tereny: „długoster” na Zbiorniku Paczkowskim, „tęposter” na tak zwanej „cofce” Zbiornika Otmuchowskiego i dzisiaj „”skua” na Mietkowie. Wow!
To musiała być rekompensata za naszą nieobecność nad Bałtykiem, która jest wręcz konieczna w okresie jesiennym. Udało nam się co prawda wyrwać na jeden dzień na Hel pod przykrywką pracy w Gdańsku na targach fryzjerskich (dzielnie pomagałam mężowi robiąc zdjęcia z imprezy całą niedzielę). Było cudownie – choć przeraźliwie krótko. Szukaliśmy rzadkich trznadli, o których powstało tysiące postów i relacji, niestety bezskutecznie. Jechaliśmy meleksem z przemiłym panem, który opowiadał nam o historii Helu (chociaż w nerwach prosiliśmy go o to, żeby tego nie robił), pędząc zobaczyć „sabinkę” Pawła Malczyka i Wojtka Janeckiego i biegliśmy przez pół plaży, żeby zdyszani oglądać potem tylko alkowate i lodowca (co niektórzy). Zapłaciliśmy majątek za rybę w knajpce poleconej przez pana od meleksa, ale przynajmniej humory nam wróciły i z pełnymi brzuchami znaleźliśmy świstunkę żółtawą, której głos wcześniej nagraliśmy. Poza tym, przemiłe spotkania, otucha w sercu i wyczesany przeze mnie „tristis”, czyli pierwiosnek syberyjski, a wieczorem rozdzieliliśmy się z Zawą i Marianem Domagałą i spędziliśmy przyjemną noc w hotelu w Gdańsku. Z powrotem wracaliśmy bardzo zadowoleni i nuciliśmy nasze ulubione przeboje.
Nad morzem trzeba było jednak być przynajmniej jeszcze raz na „proregulusa”, a także na syberyjskie piękności: płochacza i kląskawkę, nie mówiąc już o bonusie w postaci białorzytki pustynnej. Kwiczeliśmy z Tomkiem z bólu, że nie mogliśmy się ruszyć z domu – Tomek po operacji, chore dzieci, praca w szkole, można by tak wymieniać. Twitcherzy z górnej półki byli nad morzem jeszcze potem, by obserwować burzyki szare, głuptaka czy wreszcie zgubioną przez nas mewę obrożną. To wszystko nas ominęło i można było się załamać, ale… tego nie zrobiliśmy! Ptaki mają skrzydła i lecą – czasem i do nas!
Wracając jednak do wydrzyków. Pierwszym naszym wydrzykiem w tym roku był wydrzyk ostrosterny, którego obserwowaliśmy dobre kilkanaście minut na Wyspie Sobieszewskiej w pobliżu obozu w sierpniu z naszymi dziećmi na wakacjach. To był piękny, słoneczny dzień, a foka prawie jadła nam z ręki. Ptaka wypatrzyłam ja, żeby nie było, i miałam z tego kupę satysfakcji i radochy. Wydrzyk długosterny był następny. Nie musieliśmy daleko jechać, dosłownie na granicę naszego województwa, by pooglądać sobie pływającego ptaka, naszego drugiego w życiu i pobawić się z żabkami – ulubione zajęcie naszych dzieci.  Lato minęło, a jesienią wydrzyk tęposterny dał się nam poobserwować i to była nasza najlepsza obserwacja w życiu tego gatunku, choć pierwszą również mamy z Mietkowa. Najlepsza nie tylko dlatego, że bardzo bliska, przeleciał nad nami naprawdę nisko, ale mogliśmy zobaczyć jego walki z mewami – to był spektakl, razem z Darkiem Świtałą, Martą i Igorem Długoszami. I pomyśleć, że chcieliśmy wtedy jechać na Płaskowyż Głubczycki.
Mietków dał nam wiele nowych gatunków, chociażby wspomnianego „tępostera”, nura czarnoszyjego, biegusa arktycznego, żwirowca stepowego, o którym relacja za chwilę i ja chyba moje pierwsze rzepołuchy widziałam właśnie na wale mietkowskim. To były czasy, ale ptaki wciąż nowe wpadają na listę i nie pozwalają usiąść na laurach. Uczą nas i bawią, jak w najlepszej szkole życia.  

W tym roku mieliśmy namiastkę morza, gdyż byliśmy tam bardzo krótko. Nie udało nam się wyskoczyć na długi listopadowy weekend nad Morze Bałtyckie, nad czym już dzisiaj nie ubolewamy, gdyż „skua” przyleciała do nas. Śródlądzie było naszą namiastką morza, z wydrzykami, nurami i lodówkami z Turawy, a to jeszcze nie koniec roku…

Płatek śniegu w kształcie ptaka (Gwaihir?) na moje kurtce :-)

czwartek, 24 marca 2016

„Noc Sów” z Kołem ornitologiczno-językowym



„Szkoda, że już koniec…”, „Kiedy następna wycieczka?” – mówili moi uczniowie po naszej sowiej wycieczce, ale od razu można by dodać krótki wierszyk, który często powtarzam moim Synkom, gdy kończę czytać bajkę, a oni wcale jeszcze nie chcą spać: „Szkoda, że już koniec – zasyczał zaskroniec, przeczytaj od nowa – zahuczała sowa”. A właśnie o sowach będzie mowa.
Skusiłam się i 8 lutego wysłałam zgłoszenie do Stowarzyszenia Ptaki Polskie na piątą edycję „Nocy Sów”. Już od dawna marzyłam o zorganizowaniu sowiej wycieczki dla mojego koła. Trochę się obawiałam, gdyż taka wycieczka to nie to samo co wyjście w dzień na Bolko, a uczniowie jeszcze mali, więc mogliby bać się nocnej wyprawy, a ja na dodatek wymyśliłam „Noc Sów” na cmentarzu – to dopiero dodaje dreszczyku emocji na sam dźwięk tego słowa. Wycieczka na ptaki to bardzo trudny rodzaj wyjścia – przewodnik nie jest w stanie zagwarantować atrakcji w postaci wymarzonego gatunku, tym bardziej, gdy jest to sowa, ptak aktywny nocą, wrażliwy na zmiany pogody. O moich podróżach na „pewne” gatunki ptaków, które siedziały w "sprawdzonych" miejscach od wielu dni, a których nie zobaczyłam, mogłabym napisać książkę. Po prostu – do obserwacji ptaków trzeba podchodzić z pokorą i pamiętać o niezaprzeczalnym fakcie ich budowy anatomicznej – mają skrzydła…
Dlaczego cmentarz komunalny w Opolu? Wiedziałam, że są tam uszatki. Widziałam je właśnie tam na własne oczy. Było to zatem pierwsze miejsce, o którym pomyślałam. Problem w tym, że obserwowałam tam uszatki w innych okresach – zimą, na zimowisku i późniejszą wiosną, a może nawet już latem, kiedy karmiły swoje młode. „Noc Sów” miała się odbyć w dniach 11-13.03, a zatem jakby pomiędzy tymi okresami czasu. Z pomocą przyszedł Łukasz Berlik, prezes Opolskiego Towarzystwa Przyrodniczego, który w czwartek, przed zaplanowaną piątkową wycieczką, udał się na cmentarz i widział uszatkę. Kamień spadł mi z serca, kiedy szanse na zobaczenie tej sowy znacznie wzrosły.
Niestety, pogoda pokonała pasję, a ja musiałam wykonać prawie 30 telefonów do rodziców moich uczniów z informacją, że przenoszę wycieczkę na poniedziałek 14 marca. Tego dnia nie próżnowałam: miałam przygotowane gadżety dla uczniów, dyplomy za udział w wycieczce i niespodzianki dla rodziców i wybrałam się w teren na rozgrzewkę na stawy w Izbicku/Utracie. Tam, podczas pięknej obserwacji kazarek, spotkaliśmy z Tomkiem Marka Zarankiewicza, który jak tylko się dowiedział o sowiej imprezie, zapowiedział, że wpadnie o 18:00 z całą rodziną. I tak, można by powiedzieć „fresh from the fight”, w ubłoconych butach i z wypiekami na twarzy od wiatru i terenowego chłodu, stawiłam się na miejscu z Tomkiem. Poniedziałek był całkiem inny niż piątek: bezdeszczowy, cieplejszy, pogodniejszy, bardziej wyżowy. Nasz przewodnik – Łukasz był na miejscu, kiedy przyjechaliśmy – poczułam się pewniej.
Powoli zaczęli się zbierać uczniowie i ich rodzice; niektórzy zostali na wyciecze, inni zostawili dzieci, aby je odebrać po wszystkim. Ponieważ zapadał zmierzch, zrezygnowałam z wstępu o sowach i rozdałam tylko dzieciom niespodzianki: plakaty, przypinki i książki. Ruszyliśmy na wieżę widokową, aby zrobić parę zdjęć. Dzięki temu, że był ze mną Tomek, a także Marek, miałam pełną obstawę fotograficzno-filmową, ale ich obecność to było znacznie więcej, dali mi oni dodatkowy komfort psychiczny. Dużo rozmawiałam z dziećmi i rodzicami podczas drogi i słyszałam mnóstwo pozytywnych opinii na temat mojej ptasiej pasji, a także o mnie samej. Wciąż jednak nie mogłam się całkiem zrelaksować – do szczęścia potrzebna mi była SOWA! Bo chociaż opowieści o sowach są piękne i mogą zaciekawić zarówno dzieci jak i dorosłych, nic nie zastąpi tej adrenaliny, jaką daje spotkanie oko w oko z ptakiem.
Właśnie wtedy, kiedy było trzeba, Łukasz ją zauważył – naszą gwiazdę – uszatkę zwyczajną Asio otus. Potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Musiałam upominać dzieci, które na złamanie karku pędziły w kierunku naszego przewodnika, nie zważając na to, że biegną przez dosyć ruchliwą drogę! Marek rozłożył swój aparat z „dużą lufą”, tak, że dzieci mogły podziwiać sowę z bliska, robiły nawet zdjęcia wyświetlacza na pamiątkę. Daliśmy im też z Tomkiem nasze lornetki, aby jak największa liczba osób mogła zobaczyć ptaka. Uszatka pozowała przez parę minut i odzywała się, a potem jeszcze pięknym, sowim, bezszelestnym lotem poleciała wgłąb cmentarza. Staliśmy jeszcze chwilę, z zachwytem wpatrzeni w niebo i pojawiła się druga – latarki poszły w ruch, serca biły nam mocniej, emocje sięgnęły zenitu, magiczne chwile! Radości obserwatorów nie było końca! Nie minęła nawet jeszcze pierwsza godzina z zaplanowanej 2-godzinnej wycieczki, a mieliśmy już to, co chcieliśmy.
Czy mogło być jeszcze lepiej? TAK! Łukasz pokazał nam jeszcze miejsce, gdzie było pełno wypluwek! Pokazywałam już uczniom podobne na zajęciach, więc wiedzieli czym one są i nie brzydziły się tych pozostałości po sowiej uczcie i zbierały je do domu i dla mnie, wciąż zadając pytania. Myślę, że odpowiedziałam na większość z nich, opowiadając ze wzgórza historie o sowach przeczytane w książkach i przewodnikach oraz zasłyszane od starszych ludzi np. nad Biebrzą.
Mówiłam o wyjątkowości sów, o ich wyglądzie i zwyczajach, a przede wszystkim o tremendum i fascinosum, czyli strachu przed sowami zakrapianej fascynacją tą grupą ptaków. Podałam dzieciom dwa powiedzenia z sowami w roli głównej: „Puszczyk woła w kominie, gdy ktoś ma umrzeć w rodzinie” i „Sowa na dachu kwili, umrzeć komuś po chwili”, które, jak się okazało, bez trudu zapamiętali i opowiadali je swojej wychowawczyni następnego dnia! Sowa, z racji swojego nocnego trybu życia, była utożsamiana ze złem i siłami ciemności. Dla Słowian słowo „sowa” czy „zowa” oznaczało ptaka przyzywającego, a więc związek z zaświatami, sowa stawała się nawet wcieleniem duszy zmarłego. Stąd też zabicie sowy było czymś dobrym, unicestwiało się bowiem służalca piekieł.  Kiedy sowa wlatywała do stodoły, bano się, że umrze gospodarz, gdy uderzała w okno chaty, w której leżał chory, wiedziano, że nie dożyje następnego dnia. Pohukiwanie puchacza miało przypominać śmiech samego diabła, a łacińskie nazwy puszczyka „strix” i puchacza „bubo” oznaczały również „czarownicę, strzygę”, a także demona beboka straszącego dzieci. Pójdźka wołała „pójdź w dołek pod kościołek”, a nazwa płomykówki miała się wziąć od tego, że kradła i zjadała kościelne świece. Ale sowy w wielu kulturach były bardzo pozytywnymi postaciami. W Grecji były ptakami Ateny, w Chinach przynosiły szczęście do domu, w pobliżu którego się znajdowały, w Skandynawii traktowane z czcią i szacunkiem jako posłańcy. Sowy były zwiastunami pogody. Odpędzały burze, a w zależności od tego, kiedy hukały, miała się zmienić pogoda: zimą – miały nadejść mrozy, wiosną przynosiły pogodne dni, a nocą deszcz. Ludowa medycyna korzystała z ciał sów, aby leczyć rozmaite choroby: pióra sów leczyły reumatyzm, popiół ze spalonego ptaka – wrzody, a jaja spożywane na surowo – alkoholizm. To wszystko i jeszcze więcej przekazałam moim uczniom, którzy w zachwycie słuchali tych pięknych historii zakończonych pozytywnym akcentem, że wszystkie sowy są w Polsce pod OCHRONĄ.
Zanim się rozeszliśmy, rozdałam rodzicom uczestniczącym w wycieczce magnesy z Tatrzańskiego Parku Narodowego, które dostałam z okazji 60-lecia istnienia placówki. Wszystko się udało! Tak mogłabym podsumować „Noc Sów” anno domini 2016. Stało się to dzięki pomocy moich drogich kolegów i męża, ale również dzięki pasji i zaangażowaniu dzieci i ich rodziców. Łącznie, w wycieczce wzięły udział 53 osoby.
Mój kolega Michał powiedział mi kiedyś, że jeśli chociaż jedna osoba z mojego kółka będzie miała kiedyś do czynienia z ptakami lub w ogóle z ochroną przyrody, to będzie to mój sukces. Mam nadzieję, że po tej wycieczce, znajdzie się więcej niż jedna osoba!  


 Z tego wzgórza opowiadałam dzieciom legendy o sowach. Fot. Tomasz Tańczuk.

I tylko latarek blask... Fot. Tomasz Tańczuk.



Idziemy... Fot. Tomasz Tańczuk.

https://www.youtube.com/watch?v=aKc6GeKWqxs&feature=youtu.be 


 Z punktu widokowego. Fot. Tomasz Tańczuk.


Nasza gwiazda! Fot. Agnieszka Tańczuk (z wyświetlacza aparatu Marka Zarankiewicza)


Zbieramy wypluwki. Fot. Agnieszka Tańczuk.