poniedziałek, 24 listopada 2014

A może nad morze? (8-10.11.2014)








Szczury lądowe zbudźcie się,
Sól, co nam w żyłach płynie,
Wzywa nad morze, czemu nie?
Słuch o nas nie zaginie.


Niech Moby Dick ukaże się,
Lecz w ptasiej dziś postaci,
By z tarczą wrócić, to się wie,
Ku chwale sióstr i braci!



Seawatching na Wyspie Sobieszewskiej



Znajdziemy wyspy jasny garb,
Gdzie ptactwo chętnie siada,
Tam czai się skrzydlaty skarb,
Do lunet, więc, brygada!



Nastał długo oczekiwany listopadowy długi weekend, tym dłuższy dla nas, gdyż do końca nie wiedzieliśmy czy nasz wypad dojdzie do skutku. Moja unieruchomiona noga (gips!), chore dzieci i odwieczne pytanie, czy będzie miał kto z nimi zostać, to nasza codzienność. Ale udało się – ekipa zebrana już od jakiegoś czasu, na kilka dni przed wyjazdem doszedł jeszcze Paweł Kołodziejczyk i to jego pojazdem mieliśmy się udać do miejsca docelowego – Bałtyk. Po drodze jeszcze Maciek Kowalski – Opole i Adaś Kuźnia – Wrocław, a potem już „dwójka i krajem”, jak to zwykła mówić moja świętej pamięci Babcia. Po drodze zmęczenie dało się we znaki, więc droga zleciała szybko.
Przywitał nas rześki poranek i przemiła Pani, która obdarzyła mnie na wstępie komplementem dotyczącym mojej urody. Szkoda było czasu, przebraliśmy się więc w ciepłe ubrania, jak to na jesienny „seawatching” przystało i ruszyliśmy na plażę Wyspy Sobieszewskiej. Jeszcze przy naszej kwaterze usłyszeliśmy jemiołuszkę, a na plaży przywitały nas lodówki. Nie opuszczały nas ani na krok te nieodzowne towarzyszki naszej wyprawy. Pierwszego dnia nie oszczędzaliśmy się i „czesaliśmy” do oporu z dwóch miejsc wyspy. Opłaciło się: oprócz perkozów rogatych, uhli, edredonów i szlacharów (wymieniłam je jednym tchem, chociaż na śródlądziu to nie lada gratka), Tomek zauważył sokoła wędrownego, a Adasiowi udało się wypatrzeć dwie „rissy”! Potem było jeszcze ciekawiej – zaczęły pojawiać się wydrzyki i wreszcie mogłam spojrzeć w lunetę (do tej pory chłopcy opanowali każdy kawałek szkła – mi została lornetka). Teraz jednak, kiedy Tomek zajął się dokumentacją fotograficzną, ja trzymałam wydrzyki tęposterne w lunecie. Słońce szybko, bo już po 15 zaczęło chylić się ku zachodowi i widoczność spadała z minuty na minutę. Temperatura również leciała na łeb na szyję i zaczęłam odczuwać chłód, trzeba było się rozgrzewać skacząc w miejscu i ciepło do siebie mówić – jak zawsze oczywiście. Do chłodu doszedł jeszcze głód – a jak wiadomo, po dobrym czesaniu, Agnieszka jest bardzo głodna. Niestety tym razem sobie nie pojadłam. Nad morzem trzeba zjeść rybę, szkoda tylko, że była w ogóle niedoprawiona. Co prawda, piwem grzanym można było się ogrzać (a właściwie poparzyć sobie język), ale ono też było zupełnie bez smaku, zero przypraw, ani krzty miodu, porażka.
Nic jednak nie było w stanie zepsuć tego dnia, a jeszcze przed nami wieczór. Nic tak nie krzepi po wspólnych obserwacjach jak wspólne rozmowy przy zacnym trunku. Przywieźliśmy z Tomkiem od nas z domu aroniówkę domowej roboty. Do tego jeszcze coś na drugą nóżkę i odpłynęłam – myślami byłam już na jutrzejszym rejsie…


 "Selfie" na Sobieszewie.

Chłopaki w akcji.

Czeszemy...

Foki!!!

 Ze sprzętem...


 
Rissa!!!



Rejs w sinej mgle


I chociaż mgły wełniany szal,
Słoneczny blask spowije,
I tak Turbotem ruszym w dal,
Po to z nas każdy żyje!


                Wstaliśmy rano bez żadnych problemów, pełni nadziei na kolejną przygodę – tym razem na pełnym morzu. Prognozy jednak nie były najlepsze, widok z okna zwiastował kłopoty. Mgła, ciężka, gęsta, lepka i wilgotna komplikowała nam plany. Zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować albo nie przesunąć terminu rejsu. Pojechaliśmy na przystań, żeby porozmawiać z Szymonem Bzomą, naszym kapitanem. On jednak, podobnie z resztą jak inni obserwatorzy obecni już na pokładzie Turbota, wierzyli, że mgła opadnie, za dwie godziny, może cztery, ale zrobi to na pewno, prędzej czy później, że nie będzie to dzień stracony.
                Wsiadamy więc. Nasz kierowca – Paweł, nie płynie z nami, idzie szukać ciekawych wróblaków, a więc ślemy mu buziaki na pożegnanie i w drogę. Na pokładzie czeka już na nas gorąca kawa i czekoladowe „Michałki” – ewidentnie, przysmak Maćka Kowalskiego, nie jest tak zimno jak się spodziewałam, że będzie, tafla wody spokojna, łódź się nie chwieje, płyniemy w morze mgły, aż w pewnym momencie nie widać już nawet portu i to nie dlatego, że jesteśmy już na szerokim morzu, ale mgła przesłania wszystko. Tarcza słońca nieśmiało zagląda zza chmur i mgły, można patrzeć na nią nie martwiąc się, że światło słoneczne nas oślepi. Z Adasiem przyglądamy się plamom na słońcu, gdyż póki co, niczego więcej nie widać. W głuchej ciszy, wyłania się jakiś głos – to tylko pies, a więc jeszcze jesteśmy blisko brzegu. Czas płynie wolno, jak tumany mgły wokół nas, szukamy najmniejszego ruchu – perkoz dwuczuby, lodówki, nury czarnoszyje i rdzawoszyje. Foki wystawiają swoje ciekawskie główki lekko ponad taflę wody. Poruszenie wzbudza wróblaczek lecący nad statkiem. Śnieguła?! Nie – zięba, ale to przynajmniej jakieś życie w tej upiornej bieli. Potem jeszcze wydrzyk tęposterny i długo, długo nic…
                Temperatura spada, ukrywam się pod pokładem i wcinam kanapki z pasztetem, popijając ciepłą herbatą z termosu. Czas mija na rozmowie o ciekawostkach z terenu, obserwacjach na naszym poczciwym śródlądziu. My – szczury lądowe, czekamy na cud. Mgła co jakiś czas wydaje się przerzedzać, nawet słońce śmielej przebija się przez uporczywą watę, bynajmniej nie cukrową. Nie tracimy nadziei, Szymon Bzoma, nasz kapitan, nasz gospodarz, częstuje pysznymi pierogami z mięsem i ogóreczkami. Rozkosz dla podniebienia, trzeba jeszcze wziąć dokładkę – bijemy się o kolejne pierogi te z mięsem i ruskie. Ktoś zauważa meduzy, chełbie modre, niemal ocierające się o statek.
                Ostatnie 90 minut rejsu i mgła odchodzi w niepamięć. Widzimy edki, leci alka, nie - to nurzyk! Nowy gatunek dla mnie i Tomka. Wow! Zaczyna się coś dziać. Teraz może być już tylko lepiej. Są – nasze wymarzone alki. Szymon podpływa do nich, na co czekają spragnione dokumentacji, a raczej –fotki życia, obserwatorzy-fotografowie. Obiektywy szczerzą kły – nawet mi udaje się zrobić parę ujęć. Są piękne – ten kontrast czerni i bieli, idealne. Edki, coraz więcej edków i z daleka wyłania się ląd – Westerplatte – kawał historii, również i naszej, osobistej. Port w Gdańsku robi wrażenie, statki z różnych stron świata i Furkan, statek, który wszystkich doprowadził do gromkiego śmiechu. Czy to za „sfocenie” tego „gatunku”, Szymon obiecuje nagrodę. „Musi być w locie” – słyszymy. A więc nic z tego.
                Szybki telefon do Prezesa i dobijamy do brzegu. Jeszcze wspólna fotka na Turbocie i zadowoleni schodzimy na ląd. No cóż, może nie wszyscy byli zadowoleni, ale ja na pewno tak i to bardzo. Nie ma co dużo mówić – nurzyk i alka wyśpiewały dla mnie sukces. Pawłowi nie udało się znaleźć swojego wymarzonego „raryta”, a w dodatku był głodny. My może mniej, ale do „Iki” we Władysławowie zawsze chętnie pójdziemy. Ciepły żurek i przepyszny tort bezowy – to był mój zestaw obowiązkowy. Po drodze trzeba było się jeszcze zaopatrzyć w wikt i opierunek, a że nie jesteśmy ornitologami z pierwszej łapanki, skończyło się na orzechówce i kukułce J. Tego wieczoru nawiązały się nowe przyjaźnie, padło wiele mocnych i ciepłych słów. Obserwatorzy z różnych stron Śląska (Dolnośląskiego i tego Opolskiego) stali się prawdziwie zgraną ekipą, piękny dzień, piękny wieczór. 

 
 "Selfie" na Turbocie. Winter is coming!


 Płyniemy. Fot. M. Kowalski.


Ja, Maciek Kowalski i Adaś Kuźnia. Fot. T. Tańczuk.


 A tu już nawet Tomek się załapał.


 Obserwujemy plamy na Słońcu. Zdjęcie z dedykacją dla Adasia :-)


 Meduza!


 Morze mgły...


 Nie poddajemy się! Nie ma t8u białej flagi.


 Przebłysk?


 Alki!!!

 Nie mogę się napatrzeć!


 Klara...


 Zadowolona :-)


 Edek z krainy kredek.


 Stały ląd...


 "Kormik" w Gdańsku.


 Westerplatte...


 Z szalupą - dla Gabrysia :-)


Maersk - robi wrażenie.


Grupówka na Turbocie. Fot. Szymon Bzoma.



Przybijamy do portów



Pożegnać morze nadszedł czas,
Już ucichł śpiew Syreni,
Do portu dobijamy wraz,
Byle do przyszłej jesieni!


                Dzisiaj wyjeżdżamy, ale przed nami jeszcze przynajmniej kilka godzin obserwacji. Zostały nam jeszcze porty, z nadzieją na „petrosusa” i moją upragnioną od wielu sezonów „brantę”. Najpierw jednak odwiedzamy lotnisko w Jastarni, jeszcze ciepłe od wiadomości na temat świergotka szponiastego i „inornatusa”. Chociaż już jakiś czas nie dochodziły do nas słuchy, że ptaki są nadal obecne, miałam nadzieję, że jeszcze gdzieś się tam dla mnie schowały. Niestety. Tomek z Maćkiem „męczą” rzepołuchy (aparatami – ma się rozumieć – fotograficznymi), a na plaży mamy późne kwokacze i „bewiki”. Jedziemy dalej i wreszcie w porcie na Helu zatrzymujemy się na dłużej. Z uporem maniaka szukam świergotka nadmorskiego. To miejsce przyniosło mi mój 300 gatunek w Polsce – edredona i to nie tak dawno, w styczniu tego roku. Każdy ruch na kamieniach w porcie przyprawia mnie o palpitacje serca: bogatka… Nagle… nie, to rudzik, ale pięknie pozował. Dzielimy się na grupy, patrzymy na mewy i wtedy Tomek zauważa śniegułę. Pięknie wyglądała wśród skał i rozbryzgującej się wody, ale to nie wszystko. „Petrosus”! Tak! Muszę tylko wejść, gdzie nie powinnam wchodzić, by zobaczyć to, czego tak bardzo pragnęłam. Świetnie – plan wyprawy zrealizowany prawie w 100%.
Dzień chylił się ku zachodowi, jeszcze tylko ostatni obiad i do domu. Trochę na niego sobie poczekaliśmy. 1,5h? Jakoś tak. Za bardzo nie było na co czekać, jak się później okazało. Porcje jak na lekarstwo, może nawet i smaczne, ale bez efektu wow. Wróciliśmy na kwaterę w Jastarni, żeby Paweł mógł się jeszcze przespać. Odświeżyliśmy się i czekaliśmy na rozwój sytuacji, ale Prezes nie mógł spać, więc wyjechaliśmy nawet szybciej niż się spodziewaliśmy. Po drodze znów trochę pogadaliśmy, trochę pośpiewaliśmy. Tomek na chwilę zmienił Pawła za kółkiem, żeby ten się mógł zdrzemnąć. We Wrocławiu pożegnaliśmy się z Adasiem i przesiedliśmy się do naszej fury. Resztę już można przewidzieć – Maciek wysiada na 1-go Maja w Opolu, a my kładziemy się obok naszych dzieci w Lędzinach. The End.


 Hel.


 Seawatching - Day 3.


 W poszukiwaniu "petrosusa" - rudzik, póki co...



 Akcent tolkienowski musi być!


 Jest! "Petrosus"!
 

A na koniec kilka zdjęć idealnych, autorstwa mojego kochanego męża...


 Kwokacze w Jastarni.

 "Petrosus" w pełnej krasie.


 "Petrosus"  - druga odsłona.


 Śnieguła - miła niespodzianka.


 I jeszcze jedno, bo taka milutka...


 Tęposterny - wisienka na torcie ostatniego dnia.

sobota, 15 listopada 2014

Najszybszy „twitch” życia, czyli „ptaszing” z Synkiem (6.11.2014)



           Pisałam o tym wielokrotnie, ale powtórzę to jeszcze przynajmniej jeden raz. Najlepiej jest dzielić się swoją pasją z najbliższymi. Wtedy ogarnia mnie bezgraniczna radość. W późny, chłodny poranek, wyruszyliśmy w pięknym składzie: ja, Tomek, Zawa i Michał, (nie żebym dwa razy wspominała o Michale Zawadzkim), nasz młodszy Synek. Gabryś był w tym czasie w przedszkolu, a ja oszczędzałam jeszcze, zwichniętą niedawno nogę. Nie mogłam się jednak oprzeć temu, że sterniczka, której jeszcze w Polsce nie widziałam, nadal pływa po Dzierżnie jak gdyby nigdy nic. Chłopcy oczywiście już sterniczkę widzieli, dla mnie był to pierwszy raz, a dotarliśmy na miejsce wyjątkowo szybko. Z pewnością byliśmy na tym zbiorniku już kiedyś, nie mogliśmy sobie jednak przypomnieć, w jakich to było okolicznościach przyrody. Ze zdziwieniem komentowaliśmy, że tak niewiele kilometrów i dobra droga w postaci autostrady, dzieli nas od tak ciekawego ornitologicznie miejsca.
                Ptak nie kazał sobie długo na siebie czekać. Zauważyłam go jeszcze z drogi prowadzącej do zbiornika przez lornetkę. Tomek z Zawą rozstawili lunety i spojrzałam na nią jeszcze przez chwilę i to właściwie koniec opowieści. Nie dlatego, że mi się znudziła, czy, jak niektórzy, przyjechałam tylko przyłożyć oko do lunety, po prostu w tej euforii dały o sobie przypomnieć inne priorytety: Michałek chciał się najzwyczajniej w świecie pobawić z mamą.
                Najpierw poszliśmy zobaczyć łabędzie z bliska, a także porównać ich ślady z naszymi. Nie obyło się też bez wrzucania kamyczków i patyków do wody, pisania po piasku i innych „okołowodnych” zabaw, które zawsze z Synkami uskuteczniamy na naszych ptasich wyprawach. Michał bawił się świetnie, zwłaszcza, kiedy znalazł plastikowe grabki i mógł rozgrzebywać piasek. Chętnie wchodził też do piaskowych dołków, a ja nie mogłam się oprzeć i wciąż robiłam mu zdjęcia. Oczywiście nie obyło się bez „selfie” z mamusią. Oprócz sterniczki, na zbiorniki widzieliśmy też szlachary i zauszniki – krótką dokumentację, mój debiut w sztuce "digiscopingu", załączam poniżej.


 A to są łabędzie - Michał już o tym dawno wie. Fot. Agnieszka Tańczuk.


 Mamusiu, a czemu one odpływają? Fot. Agnieszka Tańczuk.

Wielkie stopy. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Michał-obserwator dzikiej przyrody. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Gwiazda dzisiejszego dnia - sterniczka we własnej osobie. Fot. Tomasz Tańczuk.

 Tu byłam. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Smile! "Selfie" z Mamusią. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Ale dziura! Fot. Agnieszka Tańczuk.


 Obserwujemy ptaszki z Tatusiem. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Gdzie by się tu schować? Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Mój Słodziak. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Szlachary na pierwszym i gęgawy na drugim planie.  Zauszniki - próba 1. Fot. Agnieszka Tańczuk.

 Zauszniki - próba 1. Fot. Agnieszka Tańczuk.

  Zauszniki - próba 2. Fot. Agnieszka Tańczuk.

Chłopaki w terenie: Tomek, Michał "na barana" i Zawa. Fot. Agnieszka Tańczuk.