Zasłyszana
niegdyś opowieść o magicznym ptaku Bulbulezarze nie dawała mi spokoju. Stary
bard śpiewał przy zapalonym ognisku, że stworzenie to patrzy na świat oczyma
jaskółki, klekocze bocianim dziobem, przecina powietrze skrzydłami pawia,
wygina długą łabędzią szyję, a sępimi pazurami rozrywa swą ofiarę na strzępy.
Nikt tak naprawdę nie wiedział z ilu ptasich części się składa. Niektórzy
wymieniali zaledwie kilka, inni, tak jak zwycięzcy poprzedniego turnieju –
rycerze FZ 666 uważają, że jest ich co najmniej 160. Podobno słyszeli oni świst
jego skrzydeł i widzieli cień Bulbulezara nad głowami.
Każdego roku, w królestwie Polan
odbywa się turniej. Jest to wielka wyprawa, nie mniej ważna od słynnych Wypraw
Krzyżowych. Wielu rycerzy bierze w niej udział, w tym roku aż 141, zgrupowanych
w 31 zastępach. Celem turnieju jest odnalezienie Bulbulezara, albo raczej
wszystkich jego części. Nikt jeszcze nie odkrył tej tajemnicy do końca, nikt
nie wie czy Bulbulezar naprawdę istnieje, czy można odnaleźć dusze ptaków, ale z
pewnością warto próbować. Ci, którzy próbowali, zawsze wracali uradowani, jakby
napili się ze zdroju życia. Albowiem kontakt, choćby z jedną częścią tego
wyjątkowego, pierwotnego ptaka to cud, a on sam jest obok dębu samograja i
strugi złotosmugi, jednym z trzech dziwów świata.
Turniej zawsze rozpoczyna się o
północy i kończy się o godzinie duchów, jednak każdy zastęp rycerski może się
włączyć do wyprawy o dowolnej porze. Nasze bractwo Aves Polonica (BIRDING
POLAND) rozpoczęło przed świtem o 3:30. Wyjeżdżając spod naszego pałacu, ja
AGNesia D’Arc (AGNIESZKA TAŃCZUK) i rycerz ThOMas the Great (TOMEK TAŃCZUK)
usłyszeliśmy śpiew Luscinii (SŁOWIK RDZAWY) – tylko ona o tej porze dawał znak
rozpoczęcia turnieju, niczym kogut zwiastujący nowy dzień. Szybko zebraliśmy
naszych rycerzy ZAWiszę Brodatego zwanego Miszczem (MICHAŁ ZAWADZKI), KOWALa
Podbipiętę (MACIEK KOWALSKI), niecierpliwi i chętni do walki. Książęta nocy
kończyli właśnie swą pieśń w Księstwie Opolan – Aluco i Otus dołączyły do
naszej listy jeszcze przed brzaskiem.
Od tamtej pory Bastion Tkany z
Polnych Traw (tytuł piosenki Elżbiety Flisak o Wyspie Bolko) rozśpiewał się na
dobre. Orkiestra dźwięków pulsowała w uszach naszych niczym krew w żyłach na
polu walki. Z trudem nadążyć mogłam z notowaniem nowych gatunków ptaków.
Czyżbyśmy byli blisko ujrzenia Bulbulezara? Ależ skąd, to dopiero początek,
jednak każda ptasia dusza od modraszki po rokitniczkę, od zięby po muchołówkę
szarą i od rudzika po świstunkę leśną, sprawiała nieopisaną radość, dawała nam
moc. Torquata canorus gallinula
philomelos pilaris atricapilla oriolus... To brzmiało jak modlitwa, jak
magiczne zaklęcie, które powtarzane w głowie zwiększało nasze szanse
powodzenia. W każdym z miejsc, które odwiedziliśmy dotknęliśmy strefy sacrum, poczuliśmy oddech Bulbulezara.
Tego dnia, nasz wierzchowiec Ignar
(SUZUKI IGNIS) zabrał nas w podróż liczącą 320 kilometrów od Bastionu Bolko,
poprzez Malinowy Chruśniak (MALINKA) Chronstau Land (ŁĄKI CHRZĄSTOWICKIE),
Księstwo Turawskie (TURAWA), dwie Krainy Lasów i Stawów (BORY STOBRAWSKO-TURAWSKIE
i NIEMODLIŃSKIE) oraz Nyssańskie Rubieże (ZBIORNIK NYSKI).
Żal nam było opuszczać rozśpiewane Bolko, ale słońce było już
wysoko na niebie. Spotkaliśmy tam Poszukiwaczy Zaginionej Alki, bractwo z
naszych stron, którzy pilnie wypatrywali każdej ptasiej duszy. Spróbowaliśmy
użyć na nich czaru otępienia zmysłów, żeby mniej widzieli i mniej słyszeli.
Wymieniliśmy uściski dłoni i spojrzenia pełne pasji i ruszyliśmy dalej na
spotkanie jednego z naszych najwspanialszych odkryć tego dnia – dumnego Peregrinusa
. To on życzył nam powodzenia z niebieskiego sklepienia.
W Malinowym Chruśniaku byliśmy tylko przejazdem, nie
opuszczając naszego rumaka obserwowaliśmy okolicę w poszukiwaniu czubatej śmieciuszki,
tylko w obrębie Królestwa Opolan mieliśmy szansę ją ujrzeć. Zaraz po tym, jak
minęła magiczna cyfra 6, usłyszeliśmy jej kuzyna skowronka i prawie co nie
wjechaliśmy w cristatę! Słońce rozbłysło i rozpoczął się kolejny etap naszej
wędrówki.
Od prawie sześciu lat, Łąki Chrząstowickie są naszym domem.
Poznaliśmy każdy zakamarek tej pięknej ziemi i oczekiwaliśmy na przylot
najbardziej wyczekanych gatunków: strumieniówek, derkaczy, gąsiorków,
jarzębatek. Wszystkie te ptaki były nam teraz bardzo potrzebne, a Thomas i ja
mieliśmy szansę pokazać towarzyszom nasze włości. Chronstau nie zawiodło nas:
na podmokłych łąkach widzieliśmy kszyka, a także dwa świergotki: Pratensis i
Trivialis – bracia bliźniacy o głosach jak dzwon. Pliszka górska była na swoim
stanowisku, tak jak przypuszczaliśmy, jednak derkacza musieliśmy wezwać naszym
magicznym grzebieniem z zębu smoka. Zgłodnieliśmy i postanowiliśmy odwiedzić
karczmę Pod Orłem (STACJA PALIW ORLEN). Jednak misja była ważniejsza, czekał
nas jeszcze niepozorny i dlatego tak zaskakujący przystanek. Dopiero tu
ujrzeliśmy dzwońca, siniaka i remiza, ale najwięcej emocji dostarczył nam
oczywiście drapieżnik – Pygargus, widziany jak wcześniejszy sokół na dużej
wysokości. Pokazał nam on, gdzie mamy się udać dalej – do miejscowości turów
(TURAWA). Po drodze czekały nas jeszcze inne niespodzianki: dudek i jarzębatka.
Krótki przystanek na leśnych ostępach między Niwkami a Turawą
i dotarliśmy do krainy wodą płynącej, jednak w tym roku wyjątkowo suchej.
Siewkowych ptaków prawie nie było, ale miejsce te uzupełniło naszą kronikę o
nowe 32 gatunki: 3 rybitwy, kaczki, ptaki wodne. Jedynym drapieżcą był tu orłan, majestatycznie
siedzący na drzewie.
Coraz bardziej zbliżaliśmy się do pierwszej z dwóch
bliźniaczych Krain Lasów i Stawów: Stobern (STOBRAWA). Zaczęła ogarniać mnie
senność i zmęczenie, gdy kroczyłam w migoczącym świetle słońca między drzewami.
Nasze zmysły nie były jednak uśpione. W parku, gdzie wznosiły się pradawne
ruiny, szukaliśmy dzięciołów, których wciąż nam brakowało. Pojawiła się sikora
uboga.
Trafiliśmy na piękny staw, leżący tuż przy naszym gościńcu.
Obecność strażników nieco nas odstraszyła, ale po wypowiedzeniu hasła, pozwolili
nam wejść na jego teren. Tuż nad taflą wody przeleciał błękitny ptak
(ZIMORODEK), nie tylko piękny, filigranowy, niczym strzała wypuszczona z
lodowego łuku, ale również nasz numer 127. Oznaczało to, że udało nam się pobić
rekord zeszłorocznego turnieju! Wjechaliśmy na teren przodków Thomasa, dobrze
znany również przeze mnie. Z tymi terenami mamy wiele miłych wspomnień, niczym
z bajkowego romansu. Koło stadniny koni ujrzeliśmy raniuszka, potem jeszcze
żuraw, srokosz i kolejny gołąb tego dnia: turkawka, a na stawach bocian czarny
i perkoz rdzawoszyi.
Wjechaliśmy w bramę z przepastnych łąk otoczonych gęstymi
borami. Naszym strategicznym punktem do obserwacji stał się niewielki most. Malutki
gągoł zmagał się z prądem rzeki. Przypominał trochę nas, wciąż idących pod
prąd, chcących coś udowodnić sobie i innym. Z pokaźnym już spisem (134),
mogliśmy się już tylko zadowolić ptakiem drapieżnym. Na niebie co jakiś czas
pojawiał się ptak: czapla, żuraw, myszołów, w końcu mignęło coś daleko na
horyzoncie, czyżby milvus? Ruda, a może czarna? Niestety nie do oznaczenia ze
względu na zbyt dużą odległość, to nasza największa porażka i ból tego dnia.
Jednak to miejsce miało w sobie jeszcze wiele do odkrycia. Gdy je opuszczaliśmy,
ujrzałam wysoko na niebie majestatycznego drapieżcę. To mógł być tylko on:
Clanga pomarina, król przestworzy, niczym
Gwaihir z tolkienowskiego Śródziemia. Jeszcze emocje nasze nie zdążyły opaść,
kiedy do samotnego ptaka dołączyły jeszcze dwa, zwierając się w podniebnym
tańcu namiętności i przetrwania.
Kolejny etap naszej wędrówki rozpoczął się ponownie lasem –
wreszcie udało nam się zlokalizować największego z dzięciołów – czarnego. Byliśmy również
świadkami bardzo udanego polowania, kiedy tropiąc pokrzywnicę, z młodnika tuż
przed nami wyleciał krogulec ze zdobyczą – samica kosa. Zrozpaczony samiec
gonił go przez chwilę, kiedy zniknęli nam z oczu.
Kraina Dzięcioła i Kani nie przyniosła nam upragnionych
gatunków, ale niespodziewanie moje sokole oko wypatrzyło pszczołojada, którego
przeganiała wrona. Kolejna bitwa wygrana, coraz bliżej kontaktu z
transcendentnym pięknem. Na urokliwej polanie, zrobiliśmy sobie krótki
odpoczynek, grzejąc się w słońcu i planując dalszą podroż. Niepozorny stawek,
wyrobisko i właśnie tam Zawisza spisał się na medal. Dzięki jego wcześniejszej
penetracji terenu, udało nam się zobaczyć mewę czarnogłową, a przy okazji
również brzegówki.
Zbiornik Turawski dał nam dużą przewagę nad konkurentami, po
cichu liczyliśmy na to, że Zbiornik Nyski przypieczętuje nasze miejsce w
ścisłym finale turnieju. Chociaż nie było ohara i obiecanych siewkusów,
zaśpiewały dla nas dwie trzcinnowe piękności Luscinia svecica
i Locustella luscinioides, największą jednak
niespodzianką był Gavia Arctic wypatrzony przez mojego męża, którego głos
przywodzi na myśl syrenie głosy na środku zakazanych wód. Cóż za strzał, cóż na
szczęście!
Słońce już chyliło się ku zachodowi i przyszedł moment
krytyczny, który na małą chwilę podzielił naszą drużynę. Dokąd się udać, aby
zdobyć jeszcze kilka gatunków. PG czy Falkenberg? Sowy czy chruściele i
niespodzianka? Czas działał na naszą niekorzyść, piasek w naszej klepsydrze już
prawie się przesypał, zostały nam ostatnie godziny – wybraliśmy więc Bory
Niemodlińskie i chociaż słonka nie chciała nad nami ciągnąć, a lelek nie dał
się wydeptać, usłyszeliśmy głos wodnika, a na koniec jakże pięknego dnia
przeleciał nad nami… Nycticorax. Tego gatunku nie
spodziewaliśmy się tu spotkać – nasz numer 150! Niczym pterodaktyl z
zapomnianej ery świata, wydał z siebie głos. Dotknęliśmy absolutu,
doświadczyliśmy cudu, odnaleźliśmy Bulbulezara...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz