Wielokrotnie
podkreślałam, że radość z „ptaszenia” to również miłe spotkania i rozmowy ze
znajomymi. Moja fińska przygoda nie miałaby miejsca gdyby nie dwie osoby:
Henryk Kościelny i Szymon Kuś. Potęga „fejsa” znowu dała o sobie znać. Pod
koniec stycznia pojechałam do Finlandii na wyjazd służbowy z projektu
europejskiego Erasmus+. Chłonęłam surowy klimat Północy, choć wcale nie było
tak zimno, jak przypuszczałam, że będzie. Żeby zapamiętać każdą chwilę spędzoną
w Suomi, robiłam zdjęcia – kilka opublikowałam oczywiście na facebooku i wtedy napisał do mnie
Henryk. Wiadomość była krótka, lecz treściwa. W Helsinkach studiuje znajomy
Henryka – Szymon Kuś, który może mnie doprowadzić do sowy jarzębatej, przebywającej
już jakiś czas w parku miejskim.
Na
początku długo myślałam i oczywiście podziękowałam Henrykowi za info.
Wiedziałam, że ciężko będzie wyrwać się z napiętego grafiku. W czwartek
mieliśmy jechać do Helsinek i zostać tam do soboty. W piątek miałyśmy być jeszcze
z całą ekipą z Erasmusa: Słowenią, Estonią, Włochami i oczywiście Finlandią,
aby w sobotę samolotem ruszyć do domu.
Nawet
nie śniłam o tym, że w natłoku zajęć będę miała możliwość zaobserwować jakieś
ptaki. Nie poddawałam się jednak. Z uporem maniaka brałam lornetkę zawsze,
kiedy wychodziliśmy na zewnątrz. Sikorki, dzwońce, dzięcioł czarny odzywał się
intensywnie koło zamarzniętego jeziora, ale to by było na tyle. Chciałam uciec
w podbiegunową dzicz, gdzie Aurora
borealis odbija swoje światła na śnieżnobiałych piórach sowy śnieżnej.
Marzenie…
Gdy
nadeszła sobota, dogadałam się z koleżanką Adą, że po śniadaniu wymeldujemy się
z hotelu i ruszymy z planem Helsinek na poszukiwanie Parku Kaivopuisto. Nie było łatwo, zwłaszcza, że po pięknej, słonecznej pogodzie
poprzedniego dnia, nie zostało ani śladu. Tylko mgła i rzęsisty deszcz.
Pomyślałam wtedy nawet, czy to jest sens szukać sowy w tak głęboki niż, ale
Szymon nie odwoływał spotkania, więc ja, małej wiary, postanowiłam spróbować
szczęścia. Trochę błądziłyśmy, ale byłyśmy w stałym kontakcie z Szymonem.
Kiedy
dotarłyśmy do parku, martwiłam się tylko tym, że wieki zajmie nam spenetrowanie
parku w poszukiwaniu jednej, małej sowy. Zadzwoniłam do Szymona, ale nie
odbierał, nie wiedziałam, czy jesteśmy od dobrej strony parku. Jedynym punktem
orientacyjnym, który rzucał się w oczy, oprócz ogromnego kamienistego wzgórza,
była taka mała, żółta kopułka. Całe szczęście Ada zajęła się robieniem zdjęć
nadmorskich wysepek i nie zauważyła mojego zdenerwowania, w przeciwnym razie
straciłaby swoją cierpliwość i nie miałaby ochoty na pierwszy birdwatching w swoim życiu.
W
końcu Szymon odebrał i ściszonym głosem powiedział, że nie mógł wcześniej
rozmawiać, bo znalazł ptaka i właśnie stoi pod drzewem, na którym on siedzi. Poprosiłam
o kierunek – miałam iść w stronę kopuły – jak się okazało, było to
obserwatorium astronomiczne. Było strasznie ślisko – zaczęły się roztopy i
pokryte lodem ścieżki teraz zroszone były wodą, ale znalazłyśmy Szymona, a on
pokazał nam Surnię ululę.
To
było coś! Co prawda napatrzyłam się na nią w Polsce i to w o wiele lepszym
świetle, jak latała i siedziała blisko obserwatorów, ale są takie gatunki,
które można oglądać bez końca. Siedziała sobie spokojnie, prawie w ogóle się
ruszając. Tylko kilka razy obróciła głowę – zrobiłam parę zdjęć i nagrałam
krótki filmik. Szymon powiedział nam, że siedzi w tym samym miejscu od
miesiąca, niedawno było tam pełno obserwatorów, teraz byliśmy sami. Kosy
alarmowały, a w parkowym karmniku pożywiały się czeczotki i jemiołuszki – moje
pierwsze w tym roku.
Miło
było poznać Szymona, który zdecydowanie ma serce do ptaków – studiuje zoologię
na Uniwersytecie w Helsinkach, będą z niego ludzie. Opowiadał mi o swoich
obserwacjach. Podobno niedawno Finowie widzieli w tym samym parku drozda
czarnogardłego – wow! Szkoda, że nie było go wtedy. Wielu widziało go w Polsce
przy domu Andrzeja Chrząścika – ja niestety nie miałam takiej możliwości.
Sowa
jarzębata w zupełności mi jednak wystarczała. Pełen sukces! Super! Nawet się
nie spodziewałam takiego zakończenia wyjazdu do Finlandii. Wracając, kupiłyśmy
sobie z Adą pyszne ciastka z nadzieniem pistacjowym i gorącą czekoladę. Mam
nadzieję, że zaszczepiłam w mojej koleżance-anglistce miłość do ptaków. Robiła
zdjęcia jarzębatej, a najbardziej podobały jej się jemiołuszki i chociaż
dzisiaj jeszcze surnia nie zrobiła na
niej większego wrażenia, może kiedyś zrozumie, że to spotkanie może się szybko
nie powtórzyć.
Idziemy, a serce bije mi coraz mocniej...