Szczury lądowe zbudźcie się,
Sól, co nam w żyłach płynie,
Wzywa nad morze, czemu nie?
Słuch o nas nie zaginie.
Niech Moby Dick ukaże się,
Lecz w ptasiej dziś postaci,
By z tarczą wrócić, to się wie,
Ku chwale sióstr i braci!
Seawatching na Wyspie
Sobieszewskiej
Znajdziemy wyspy jasny garb,
Gdzie ptactwo chętnie siada,
Tam czai się skrzydlaty skarb,
Do lunet, więc, brygada!
Nastał długo oczekiwany
listopadowy długi weekend, tym dłuższy dla nas, gdyż do końca nie wiedzieliśmy
czy nasz wypad dojdzie do skutku. Moja unieruchomiona noga (gips!), chore
dzieci i odwieczne pytanie, czy będzie miał kto z nimi zostać, to nasza
codzienność. Ale udało się – ekipa zebrana już od jakiegoś czasu, na kilka dni
przed wyjazdem doszedł jeszcze Paweł Kołodziejczyk i to jego pojazdem mieliśmy się
udać do miejsca docelowego – Bałtyk. Po drodze jeszcze Maciek Kowalski – Opole
i Adaś Kuźnia – Wrocław, a potem już „dwójka i krajem”, jak to zwykła mówić
moja świętej pamięci Babcia. Po drodze zmęczenie dało się we znaki, więc droga
zleciała szybko.
Przywitał nas rześki poranek i
przemiła Pani, która obdarzyła mnie na wstępie komplementem dotyczącym mojej
urody. Szkoda było czasu, przebraliśmy się więc w ciepłe ubrania, jak to na
jesienny „seawatching” przystało i ruszyliśmy na plażę Wyspy Sobieszewskiej.
Jeszcze przy naszej kwaterze usłyszeliśmy jemiołuszkę, a na plaży przywitały
nas lodówki. Nie opuszczały nas ani na krok te nieodzowne towarzyszki naszej
wyprawy. Pierwszego dnia nie oszczędzaliśmy się i „czesaliśmy” do oporu z dwóch
miejsc wyspy. Opłaciło się: oprócz perkozów rogatych, uhli, edredonów i szlacharów
(wymieniłam je jednym tchem, chociaż na śródlądziu to nie lada gratka), Tomek
zauważył sokoła wędrownego, a Adasiowi udało się wypatrzeć dwie „rissy”! Potem
było jeszcze ciekawiej – zaczęły pojawiać się wydrzyki i wreszcie mogłam
spojrzeć w lunetę (do tej pory chłopcy opanowali każdy kawałek szkła – mi
została lornetka). Teraz jednak, kiedy Tomek zajął się dokumentacją
fotograficzną, ja trzymałam wydrzyki tęposterne w lunecie. Słońce szybko, bo
już po 15 zaczęło chylić się ku zachodowi i widoczność spadała z minuty na
minutę. Temperatura również leciała na łeb na szyję i zaczęłam odczuwać chłód,
trzeba było się rozgrzewać skacząc w miejscu i ciepło do siebie mówić – jak
zawsze oczywiście. Do chłodu doszedł jeszcze głód – a jak wiadomo, po dobrym
czesaniu, Agnieszka jest bardzo głodna. Niestety tym razem sobie nie pojadłam.
Nad morzem trzeba zjeść rybę, szkoda tylko, że była w ogóle niedoprawiona. Co
prawda, piwem grzanym można było się ogrzać (a właściwie poparzyć sobie język),
ale ono też było zupełnie bez smaku, zero przypraw, ani krzty miodu, porażka.
Nic jednak nie było w stanie
zepsuć tego dnia, a jeszcze przed nami wieczór. Nic tak nie krzepi po wspólnych
obserwacjach jak wspólne rozmowy przy zacnym trunku. Przywieźliśmy z Tomkiem od
nas z domu aroniówkę domowej roboty. Do tego jeszcze coś na drugą nóżkę i
odpłynęłam – myślami byłam już na jutrzejszym rejsie…
"Selfie" na Sobieszewie.
Chłopaki w akcji.
Czeszemy...
Foki!!!
Ze sprzętem...
Rissa!!!
Rejs w sinej mgle
I chociaż mgły wełniany szal,
Słoneczny blask spowije,
I tak Turbotem ruszym w dal,
Po to z nas każdy żyje!
Wstaliśmy
rano bez żadnych problemów, pełni nadziei na kolejną przygodę – tym razem na
pełnym morzu. Prognozy jednak nie były najlepsze, widok z okna zwiastował
kłopoty. Mgła, ciężka, gęsta, lepka i wilgotna komplikowała nam plany.
Zastanawialiśmy się, czy nie zrezygnować albo nie przesunąć terminu rejsu.
Pojechaliśmy na przystań, żeby porozmawiać z Szymonem Bzomą, naszym kapitanem.
On jednak, podobnie z resztą jak inni obserwatorzy obecni już na pokładzie
Turbota, wierzyli, że mgła opadnie, za dwie godziny, może cztery, ale zrobi to
na pewno, prędzej czy później, że nie będzie to dzień stracony.
Wsiadamy
więc. Nasz kierowca – Paweł, nie płynie z nami, idzie szukać ciekawych
wróblaków, a więc ślemy mu buziaki na pożegnanie i w drogę. Na pokładzie czeka
już na nas gorąca kawa i czekoladowe „Michałki” – ewidentnie, przysmak Maćka
Kowalskiego, nie jest tak zimno jak się spodziewałam, że będzie, tafla wody
spokojna, łódź się nie chwieje, płyniemy w morze mgły, aż w pewnym momencie nie
widać już nawet portu i to nie dlatego, że jesteśmy już na szerokim morzu, ale
mgła przesłania wszystko. Tarcza słońca nieśmiało zagląda zza chmur i mgły,
można patrzeć na nią nie martwiąc się, że światło słoneczne nas oślepi. Z
Adasiem przyglądamy się plamom na słońcu, gdyż póki co, niczego więcej nie
widać. W głuchej ciszy, wyłania się jakiś głos – to tylko pies, a więc jeszcze
jesteśmy blisko brzegu. Czas płynie wolno, jak tumany mgły wokół nas, szukamy
najmniejszego ruchu – perkoz dwuczuby, lodówki, nury czarnoszyje i rdzawoszyje.
Foki wystawiają swoje ciekawskie główki lekko ponad taflę wody. Poruszenie
wzbudza wróblaczek lecący nad statkiem. Śnieguła?! Nie – zięba, ale to przynajmniej
jakieś życie w tej upiornej bieli. Potem jeszcze wydrzyk tęposterny i długo,
długo nic…
Temperatura
spada, ukrywam się pod pokładem i wcinam kanapki z pasztetem, popijając ciepłą
herbatą z termosu. Czas mija na rozmowie o ciekawostkach z terenu, obserwacjach
na naszym poczciwym śródlądziu. My – szczury lądowe, czekamy na cud. Mgła co
jakiś czas wydaje się przerzedzać, nawet słońce śmielej przebija się przez
uporczywą watę, bynajmniej nie cukrową. Nie tracimy nadziei, Szymon Bzoma, nasz
kapitan, nasz gospodarz, częstuje pysznymi pierogami z mięsem i ogóreczkami.
Rozkosz dla podniebienia, trzeba jeszcze wziąć dokładkę – bijemy się o kolejne
pierogi te z mięsem i ruskie. Ktoś zauważa meduzy, chełbie modre, niemal
ocierające się o statek.
Ostatnie
90 minut rejsu i mgła odchodzi w niepamięć. Widzimy edki, leci alka, nie - to
nurzyk! Nowy gatunek dla mnie i Tomka. Wow! Zaczyna się coś dziać. Teraz może
być już tylko lepiej. Są – nasze wymarzone alki. Szymon podpływa do nich, na co
czekają spragnione dokumentacji, a raczej –fotki życia, obserwatorzy-fotografowie.
Obiektywy szczerzą kły – nawet mi udaje się zrobić parę ujęć. Są piękne – ten kontrast
czerni i bieli, idealne. Edki, coraz więcej edków i z daleka wyłania się ląd –
Westerplatte – kawał historii, również i naszej, osobistej. Port w Gdańsku robi
wrażenie, statki z różnych stron świata i Furkan, statek, który wszystkich
doprowadził do gromkiego śmiechu. Czy to za „sfocenie” tego „gatunku”, Szymon
obiecuje nagrodę. „Musi być w locie” – słyszymy. A więc nic z tego.
Szybki
telefon do Prezesa i dobijamy do brzegu. Jeszcze wspólna fotka na Turbocie i
zadowoleni schodzimy na ląd. No cóż, może nie wszyscy byli zadowoleni, ale ja
na pewno tak i to bardzo. Nie ma co dużo mówić – nurzyk i alka wyśpiewały dla
mnie sukces. Pawłowi nie udało się znaleźć swojego wymarzonego „raryta”, a w
dodatku był głodny. My może mniej, ale do „Iki” we Władysławowie zawsze chętnie
pójdziemy. Ciepły żurek i przepyszny tort bezowy – to był mój zestaw
obowiązkowy. Po drodze trzeba było się jeszcze zaopatrzyć w wikt i opierunek, a
że nie jesteśmy ornitologami z pierwszej łapanki, skończyło się na orzechówce i
kukułce J.
Tego wieczoru nawiązały się nowe przyjaźnie, padło wiele mocnych i ciepłych
słów. Obserwatorzy z różnych stron Śląska (Dolnośląskiego i tego Opolskiego) stali
się prawdziwie zgraną ekipą, piękny dzień, piękny wieczór.
"Selfie" na Turbocie. Winter is coming!
Płyniemy. Fot. M. Kowalski.
Ja, Maciek Kowalski i Adaś Kuźnia. Fot. T. Tańczuk.
A tu już nawet Tomek się załapał.
Obserwujemy plamy na Słońcu. Zdjęcie z dedykacją dla Adasia :-)
Meduza!
Morze mgły...
Nie poddajemy się! Nie ma t8u białej flagi.
Przebłysk?
Alki!!!
Nie mogę się napatrzeć!
Klara...
Zadowolona :-)
Edek z krainy kredek.
Stały ląd...
"Kormik" w Gdańsku.
Westerplatte...
Z szalupą - dla Gabrysia :-)
Maersk - robi wrażenie.
Grupówka na Turbocie. Fot. Szymon Bzoma.
Przybijamy do portów
Pożegnać morze nadszedł czas,
Już ucichł śpiew Syreni,
Do portu dobijamy wraz,
Byle do przyszłej jesieni!
Dzisiaj
wyjeżdżamy, ale przed nami jeszcze przynajmniej kilka godzin obserwacji.
Zostały nam jeszcze porty, z nadzieją na „petrosusa” i moją upragnioną od wielu
sezonów „brantę”. Najpierw jednak odwiedzamy lotnisko w Jastarni, jeszcze
ciepłe od wiadomości na temat świergotka szponiastego i „inornatusa”. Chociaż
już jakiś czas nie dochodziły do nas słuchy, że ptaki są nadal obecne, miałam
nadzieję, że jeszcze gdzieś się tam dla mnie schowały. Niestety. Tomek z
Maćkiem „męczą” rzepołuchy (aparatami – ma się rozumieć – fotograficznymi), a
na plaży mamy późne kwokacze i „bewiki”. Jedziemy dalej i wreszcie w porcie na
Helu zatrzymujemy się na dłużej. Z uporem maniaka szukam świergotka
nadmorskiego. To miejsce przyniosło mi mój 300 gatunek w Polsce – edredona i to
nie tak dawno, w styczniu tego roku. Każdy ruch na kamieniach w porcie
przyprawia mnie o palpitacje serca: bogatka… Nagle… nie, to rudzik, ale pięknie
pozował. Dzielimy się na grupy, patrzymy na mewy i wtedy Tomek zauważa
śniegułę. Pięknie wyglądała wśród skał i rozbryzgującej się wody, ale to nie
wszystko. „Petrosus”! Tak! Muszę tylko wejść, gdzie nie powinnam wchodzić, by
zobaczyć to, czego tak bardzo pragnęłam. Świetnie – plan wyprawy zrealizowany
prawie w 100%.
Dzień chylił się ku zachodowi,
jeszcze tylko ostatni obiad i do domu. Trochę na niego sobie poczekaliśmy.
1,5h? Jakoś tak. Za bardzo nie było na co czekać, jak się później okazało.
Porcje jak na lekarstwo, może nawet i smaczne, ale bez efektu wow. Wróciliśmy
na kwaterę w Jastarni, żeby Paweł mógł się jeszcze przespać. Odświeżyliśmy się
i czekaliśmy na rozwój sytuacji, ale Prezes nie mógł spać, więc wyjechaliśmy
nawet szybciej niż się spodziewaliśmy. Po drodze znów trochę pogadaliśmy,
trochę pośpiewaliśmy. Tomek na chwilę zmienił Pawła za kółkiem, żeby ten się
mógł zdrzemnąć. We Wrocławiu pożegnaliśmy się z Adasiem i przesiedliśmy się do
naszej fury. Resztę już można przewidzieć – Maciek wysiada na 1-go Maja w
Opolu, a my kładziemy się obok naszych dzieci w Lędzinach. The End.
Hel.
Seawatching - Day 3.
W poszukiwaniu "petrosusa" - rudzik, póki co...
Akcent tolkienowski musi być!
Jest! "Petrosus"!
A na koniec kilka zdjęć idealnych, autorstwa mojego kochanego męża...
Kwokacze w Jastarni.
"Petrosus" w pełnej krasie.
"Petrosus" - druga odsłona.
Śnieguła - miła niespodzianka.
I jeszcze jedno, bo taka milutka...
Tęposterny - wisienka na torcie ostatniego dnia.