Ten post miał
się nazywać „Untwitcheable”, ale coś się niespodziewanie zmieniło… Wpadło mi do
głowy takie skojarzenie, że z obserwowaniem ptaków jest tak, jak z biblijną
przypowieścią o śnie Józefa, w którym tłuste i wychudzone krowy miały
symbolizować lata dostatku i nędzy. Po cudownej końcówce roku 2013 i świetnym
początku 2014 roku, obfitującym w północne gatunki ptaków, coś się skończyło.
Uciekła mi sterniczka, świstun amerykański, na którego wybieraliśmy się dwa
razy (a właściwie to półtora razy – gdyż za pierwszym razem byliśmy już w
drodze i zawróciliśmy, gdyż nikt nie donosił, że ptak nadal siedzi w okolicy
Bydgoszczy, a za drugim razem byliśmy już spakowani, żeby jechać nad Biebrzę,
ale ptak okazał się nie być tym, którego się spodziewaliśmy, więc nawet nie
ruszyliśmy). Nie mieliśmy też szczęścia z „uralem”, po raz czwarty odwiedzając
Puszczę Niepołomicką, w bądź co bądź, piękny wiosenny dzień (wieczór i noc) w
doborowym towarzystwie (dzięki Bąbelki – Zawa, Felek, Asia). Trzeba mieć
szczęście, słyszałam od Tomka wielokrotnie, kiedy próbował zetrzeć zawód z
mojej twarzy, ale wiosna w tym roku przyszła niespodziewanie szybko i
przyniosła niespodzianki i to jeszcze przed świętami…
Nie będę już
po raz kolejny narzekać na pracę w szkole, kiedy to urlop, czy też jakiekolwiek
zwolnienie się z lekcji na ptaki (czy w jakimkolwiek innym celu) nie wchodzi w
grę (zazdroszczę uczniom którzy mogą sobie na to pozwolić, gdyż rodzice mogą
ich zwolnić zawsze i wszędzie – tu pozdrawiam Wojtka Janeckiego jr, którego
Tomek spotkał na stawach w Spytkowicach i Mateusza Piesiaka, spotkanego wraz z
mamą na cyraneczce karolińskiej kilka lat temu). Tomek pojechał na stawy w
Spytkowicach już w czwartek, ja nie mogłam – praca. Cóż, suszyłam mu z tego
powodu głowę aż do niedzieli (w sobotę byliśmy z Dziećmi na naszej kochanej Turawie
za miedzą i oglądaliśmy ohary), kiedy wreszcie postanowiliśmy się wybrać razem.
Będąc jeszcze w kościele, wszak to przecież Niedziela Palmowa, widzieliśmy, że
Maciek Kowalski do nas wydzwania. Pytanie – dlaczego? Chyba nie z powodu czapli
złotawej, którą przecież z Tomkiem zaliczyli we wspomniany czwartek. Nie –
chodziło o inne dwa, gorące, bo również z południa, słowa – ibis kasztanowaty,
jeden z gatunków na mojej liście „must-see-najlepiej-this year”. Pewnie by nas
to aż tak bardzo nie ucieszyło, gdyby siedział gdzieś nad Biebrzą, ale ptak
zaobserwowany przez bardzo sympatyczne małżeństwo Sobczaków (pozdro dla Grzesia
i Gabrieli) żerował na spuszczonym stawie jakieś 50 km od naszego domu. Babcia,
jak zwykle w gotowości, stawiła się na telefon i ruszyliśmy w składzie: ja,
Tomek, Marian Domagała i Maciek Kowalski. Miło było zobaczyć się ze zgraną
ekipą i znowu ruszyć w teren.
Choć dotarcie
do miejsca docelowego nie było takie łatwe, jak się spodziewaliśmy, ptaka
zauważyliśmy jeszcze z samochodu. Super! Sukces! Piękny ptak! Mimo zachmurzonej
pogody, czarne pióra ibisa wyraźnie opalizowały na zielono. Ibis nic sobie nie
robił z naszej obecności i spokojnie żerował niedaleko nas. Zarówno moja
lornetka, jak i luneta Zawy (dzięki Stary za pożyczenie, szkoda, że nie mogłeś
być wtedy z nami, ale przecież hubara Cię wezwała do Izraela) dawały radę i
napatrzyliśmy się za wszystkie czasy.
Pewnie niejednemu
by to wystarczyło, ale ja cały czas miałam na telefonie info o czapli złotawej
potwierdzonej z tego dnia. Skoro już Dzieci zostały pod fachową opieką, to
czemu nie wykorzystać sytuacji? Co prawda, tym razem, trzeba było zrobić
znacznie więcej kilometrów, ale kochany mąż zrobi wszystko dla swojej kochanej „twicherkówny”.
Odstawiliśmy więc Chłopaków pod ich auto koło naszego domu, ukradłam z domu
jeszcze dwa kotlety z piersi kurczaka na drogę i ruszyliśmy. Czapla złotawa była
dla mnie gatunkiem z szufladki pt. „untwitcheable”. Szukaliśmy jej w Dolinie
Baryczy, po obserwacji wielu, a także na Turawie, gdzie znalazł ją Jurek
Stasiak, przed nami jednak uciekała. I tym razem też nam uciekła – przynajmniej
na początku. Miała siedzieć na wyspie na Stawie Czupryńskim, ale nie było jej
tam, gdy dotarliśmy na miejsce. Spotkaliśmy się z Radkiem Gwoździem i Staszkiem
Czyżem i szukaliśmy razem. Wszyscy się spieszyliśmy: my do naszych Dzieci, a
Staszek z Radkiem przyjechali ze swoimi dziećmi, więc też nie chcieli ich
ciągać po groblach nie wiadomo jak długo, zwłaszcza, że pogoda nie była
przyjemna: 10 stopni, mżawka, zimny wiatr. Koledzy pojechali przed nami,
zadzwonili nagle, że się zerwały. Całe szczęście poleciały w naszym kierunku,
zanim całkiem zniknęły nam z oczu – była wśród czapli białych i ona, wyczekana
złotawa – małe, a cieszy, można by powiedzieć. Obserwacja nie była dla mnie wyjątkowo
satysfakcjonująca, szukaliśmy jej więc jeszcze jakiś czas. W końcu jednak
daliśmy za wygraną, ciesząc się ze wspaniałego dnia, bo istotnie był to wspaniały
złoty, złotawy dzień…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz