Być może nie
wszyscy się do tego przyznają, ale z pewnością wielu obserwatorów ptaków ucieszyłaby
myśl, że udało im się zaobserwować 300 i więcej gatunków ptaków. Dlaczego więc
ze mną miałoby być inaczej? Końcówka roku 2013 dostarczyła mi wiele „ptasich”
emocji. Miałam możliwość zobaczenia gatunków, o których po cichu marzyłam: sowę
jarzębatą, pasterza i nura białodziobego. Po nietrafionym lecie, kiedy to
rybitwy: różowa i krótkodzioba nie dały mi się „złapać” oraz po przesiedzianej
jesieni bez gęsi i wyczekanej, choć niezrealizowanej wyprawy nad morze, to
właśnie zima dodała mi skrzydeł.
Kiedy grudniowy rejs po Bałtyku okazał się być poza
moim zasięgiem, nie wierzyłam w to, że przekroczę próg 300 jeszcze przed końcem
pierwszego tygodnia stycznia. Jednak po raz kolejny przekonałam się, że świat
ptaków zaskakuje i nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Upewniłam się w
przekonaniu, że moja ornitologiczna pasja jest optymizmem samym w sobie i
zagłusza nawet mój zatwardziały, wrodzony pesymizm.
Nasza (moja i
męża) miłość do ptaków zaczęła się na kilka lat przed narodzinami naszego synka
Gabrysia, który dzisiaj ma już 4,5 roku. Potem wcale nie osłabła, ale jej
dynamizm trochę przycichł. Gabryś był jednak dzielny – jako 2-miesięczny
chłopiec „zaliczał” z nami ostrygojady na Zbiorniku Nyskim i jeździł z nami nad
Biebrzę dwukrotnie. Potem zaczęły się choroby – te lekkie i ta jedna,
najpoważniejsza i nasza pasja zeszła na drugi plan. Kiedy urodził się Michałek
(obecnie skończył 1,5 roku) nie było lepiej, ale nie poddaliśmy się. Warto
było, choćby dla kilku kolejnych wypadów i wypraw. Jedną z nich chciałabym
teraz opisać.
Żeby z 298
gatunków zrobić 300 lub więcej potrzebowałam pewnej miejscówki na gatunki,
których nie widziałam. Ponieważ mieliśmy tylko niecałe 2 dni do dyspozycji,
musiało to być miejsce, w którym kumulują się ptaki wciąż dziewicze dla moich
oczu – takim miejscem był Półwysep Helski i okolice. Z moich obliczeń i
kalkulacji, mogłam tam zaliczyć od 2 do 6 nowych gatunków: edredona, alkę,
nurzyka, biegusa morskiego, świergotka nadmorskiego i berniklę obrożną. Oczywiście
mogły się też przydarzyć nieoczekiwane „ptasie bonusy”, a takie cieszą
najbardziej.
Jak już wcześniej wspomniałam, to hobby napełnia optymizmem, a nieodłączny
element rywalizacji działa jak narkotyk, podnosi adrenalinę. W ptasim świecie
nie ma dwóch takich samych obserwacji i stuprocentowych spotkań przyrodą.
Styczniowa wyprawa jest tego najlepszym przykładem.
Gdy już Dzieci
słodko spały, a Dziadkowie zmienili nas „na stanowisku”, ruszyliśmy, by w
godzinę duchów, o północy, zabrać z Opola towarzyszy naszej wyprawy – Maćka
Kowalskiego i Michała Zawadzkiego. Ileż to razy w takim to właśnie gronie
wybieraliśmy się na wyprawę, dawno już nie było takiej okazji, jakoś mijaliśmy
się, tym bardziej cieszyła nas perspektywa 3 nocy i dwóch dni spędzonych w
takim składzie. O samej drodze do nie będę pisać długo, stały scenariusz:
przerwy na tankowanie i kawę, przekąski w McDonaldzie, sen, śmiechy-chichy,
rozmowy o starych czasach, kiedy to częściej jeździliśmy razem na „wyczesy” i
„tłicze”.
Dogoniliśmy
świt na ziemi Puckiej. Wiedziałam już, że bernikli obrożnej, na którą liczyłam
nie ma już w Gdańsku, więc nawet się tam nie zatrzymywaliśmy. Ruszyliśmy prosto
na Hel. Pierwsze ptaki, jaki zobaczyliśmy po drodze to lodówki, gągoł i
kormorany. Pogoda dopisywała, zero zachmurzenia, pełne słońce, 7 stopni – to
niesamowita aura jak na środek zimy. Wyprawa zapowiadała się przednio. W porcie
na Helu szukaliśmy naszego „rodzynka” – biegusa morskiego. Tymczasem dokoła
same lodówki – jeszcze nigdy nie widziałam ich w takiej ilości i z tak bliska.
Zachowywały się niczym krzyżówki pływające po Odrze na Wyspie Bolko –
niepłochliwe, latały nam nad głowami, popisując się swymi cienkimi, długimi
ogonami, przypominającymi pędzle zanurzone w czarnej farbie. Edredonów nie było
widać, ale nasza przygoda dopiero się zaczęła, więc wcale się tym nie
martwiłam. Cieszyłam się dobrą pogodą i miłym towarzystwem. Biegus morski
zdawał się chować przed nami, obeszliśmy każdy falochron i zajrzeliśmy
przysłowiowo pod każdy kamień, a właściwie patrzyliśmy na każdy kamień, aż tu
nagle, gdy byłam z zupełnie innej strony falochronu, Tomek zaczął machać rękami
i wołać nas. Wiedziałam, że coś ma, ale najpierw pomyślałam o „edku”. Tomek
stał na szczycie betonowego muru i wciągnął mnie na górę, Michał i Maciek też
wskoczyli – nie trzeba było długo szukać. Ujrzeliśmy grubiutką postać,
skuloną przy morskich falach, na śliskich kamieniach – „martimka”, mój 299 gatunek
do „życiówki”. Tomek z Maćkiem oczywiście nie mogli się oprzeć i zaczęła się
sesja fotograficzna.
Wcale im się nie dziwię – pogoda była idealna, a rozbryzgujące się spienione
fale sprawiały, że tło zmieniało się jak w kalejdoskopie, dając świetną okazję
na zrobienie super zdjęć.
Trzeba to powiedzieć szczerze, że Tomek zrezygnował z
robienia zdjęć ptaków na rzecz obserwacji ze względu na mnie, wiedział bowiem,
że najczęściej ptaki przez nas obserwowane są bardzo daleko i można im zrobić
jedynie zdjęcie dokumentacyjne. Tym razem jednak było inaczej. Michał z Maćkiem
poszli obserwować ptaki na koniec cypla lunetami. Towarzyszyłam im, ale
lornetką nie mogłam wypatrzyć niczego więcej niż znajomych lodówek, nurogęsi i
kormoranów. Michałowi i Maćkowi udało się dostrzec dużego nura,
najprawdopodobniej lodowca, niestety tylko w locie – ja więc nie miałam szans
na tę obserwację. Wróciłam więc do Tomka, żeby przyjrzeć się, jak robi zdjęcia
biegusowi.
Czas mijał, a
„edków” ani śladu. Zawsze zimowe obserwacje nad morzem kojarzyły mi się z tym właśnie
gatunkiem i chociaż nie jest to wielka rzadkość, zwłaszcza na wybrzeżu, było
coś magicznego w tym ptaku. Jego wygląd kojarzył mi się z cyborgiem,
„robocopem”, a propos filmu, który ma niedługo wchodzić do kin. Chodziliśmy
wzdłuż falochronu i zatrzymywaliśmy się, by pooglądać morze z różnych punktów i
wtedy to się stało. Mój mąż znowu stanął na wysokości zadania i znalazł dla
mnie edredona i to na dodatek samca, tego samego, którego tak dobrze pamiętałam
z kalendarzyka na rok 2014, który dostałam od Jacka Betlei, kilka dni
wcześniej, gdy spotkaliśmy się na nurze białodziobym, na Zbiorniku
Goczałkowickim w miejscowości Łąka (tak na marginesie – piękna obserwacja, coś
niesamowitego, ogromny nur o dziobie błyszczącym w słońcu niczym kość
słoniowa). Może to był jakiś znak, że to właśnie „edek” będzie moim 300
gatunkiem, a może nawet gatunkiem roku 2014 – jednak kolejne dni miały
zweryfikować tę myśl. Szczęście sięgnęło zenitu, zaraz potem Zawa pokazał mi
również samicę, więc miałam komplet i mogłam się dobrze napatrzeć. Dokonałam
niemożliwego. Mimo wielu miesięcy straconych, przesiedzianych w domu z powodu
ciężkiej choroby starszego Synka Gabrysia, mogłam się cieszyć wejściem do
elitarnego klubu 300 – niewiele kobiet może się poszczycić takim wynikiem,
byłam w siódmym niebie. Chłopcy podnieśli mnie do góry, aby uczcić tę chwilę i Maciek zrobił nam zdjęcie. Plan został zrealizowany w 100%, ale to nie był
jeszcze przecież koniec naszej wyprawy.
Hurrraaa!!! Trzyyystaaaa!!! Edredon 300-setnym gatunkiem do mojej listy życiowej. W porcie na Helu. Fot. Maciej Kowalski.
Inicjacja? Jeszcze muszę przejść chrzest wstąpienia do Klubu 300 (chyba że Chłopcy zapomną). W porcie na Helu. Fot. Maciej Kowalski.
Apetyt rósł w
miarę jedzenia, ale niestety świergotka nadmorskiego nie udało nam się znaleźć
ani na Helu, ani również we Władysławowie. Widzieliśmy natomiast uhle,
markaczki, perkoza rogatego, nura rdzawoszyjego i znowu lodówki, ale wcale nie
miałam ich dosyć. Przeglądaliśmy też mewy, szukając bladej, ale nie widzieliśmy
jej. Wpatrując się w morze mieliśmy nadzieję zobaczyć jakieś alki – Tomek też
jeszcze nie widział ani alki, ani nurzyka czy nurnika, chociaż był już nad
morzem w podobnym okresie. Bardzo mu zawsze zazdrościłam wyprawy na alczyka.
„Zbyt szybko się zgodziłam” – myślałam często. Pamiętam nawet naszą rozmowę,
byliśmy wtedy z Gabrysiem w CH Solaris w Opolu, Tomek przyjechał po mnie na
uczelnię. Miałam taki dobry humor i zgodziłam się. Nie łudziłam się, że kiedyś
zobaczę alczyka, myślałam o alce, ale nic z tego, nie tym razem, nie można mieć
wszystkiego.
Robiło się
coraz chłodniej, chociaż słońce wciąż świeciło. Kiedy zamknęłam na moment oczy
wydawało mi się, że jest raczej późne lato o zachodzie słońca. Niestety, tym
razem zachód nie miał miejsca o 21, a po 16 i to był dla nas największy ból,
gdyż oznaczał koniec obserwacji na ten dzień. Wciąż byliśmy w kontakcie z
innymi „ptasiarzami”, którzy donosili nam, że dwa wielkie „raryty” (drugi
większy od pierwszego) są wciąż w zasięgu ręki – mewa delawarska i krzyżodziób
modrzewiowy. Wieczorem przyszło jednak „info”, że krzyżodzioba nie znaleziono.
Nie załamywaliśmy się jednak doniesieniami, bo szansa wciąż była, a Zawa miał
„czutkę”.
Ruszyliśmy więc na obiadokolację – przepyszne dania w Restauracji Ika we
Władysławowie – polecam serdecznie schab zapiekany w mozzarelli z pomidorami, a
na deser, aby uczcić 300 gatunek – puchar lodów waniliowych z bitą śmietaną i
wiórkami kokosowymi. Mniam!
Bez świergotka, ale w świetnych humorach. Port we Władysławowie. Fot. Maciej Kowalski.
Zmęczeni
podróżą, nie marudziliśmy długo. Czekała nas droga powrotna do Opola na drugi
dzień, a po drodze szansa na bliskie spotkania trzeciego stopnia z mewią
rzadkością. Ekipa z Dolnego Śląska miała być tam już o świcie, więc i my postanowiliśmy
dotrzeć tam o tej godzinie, a mieliśmy do tego miejsca prawie 3 godziny drogi.
Postanowiliśmy się jak najszybciej położyć i spotkać z kolegami w Ostródzie na
Mazurach. W ten dzień położyliśmy się z Tomkiem szybciej niż nasze Dzieci – o
19:00, nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. To był dzień pełen emocji.
O godzinie
5:00 byliśmy gotowi do drogi powrotnej. Smutek mi towarzyszył, że to już koniec
– koniec pięknych ptaków, koniec „laby”, czas wrócić do szarej rzeczywistości,
zwłaszcza, że pogoda zmieniła się diametralnie, drobna mżawka, mgła, całkowite
zachmurzenie. W tej sytuacji nawet nie myśleliśmy o porcie w Jastarni, choć
żałowałam, że nie spotkałam świergotka nadmorskiego. Mewa delawarska była
ważniejsza i to dodawało mi otuchy, kiedy nachodziła mnie myśl o końcu i o
powrocie do codzienności. Tęskniłam za Dziećmi, ale myśl o końcu tak
niesamowitej przygody była jak sól w oku. W Ostródzie byliśmy pierwsi – padał
deszcz, a wśród mew, które zastaliśmy na zbiorniku nie było tej wyczekanej. Kiedy
ptaki zerwały się, postanowiliśmy przeczekać w samochodzie na kolegów i
zobaczyć, co się będzie działo dalej. Mimo złej pogody, humory nam dopisywały,
zwłaszcza kiedy postanowiliśmy na powitanie znajomych napisać na szybie „Do not
disturb, birding in car”.
Kiedy Zawa wyszedł zapalić (to znaczy wyszedł na zwiady, szukając ptaka), pojawili się kolejni
obserwatorzy: Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Adam Kuźnia i Krzysiek
Ostrowski (pozdro).
Cieszyłam się, kiedy gratulowali mi wstąpienia do Klubu 300, morale się
podniosły, mimo, że mewy delawarskiej nadal nie widzieliśmy. Chwilę
rozmawialiśmy, ale mew wydawało się ubywać niż przybywać, więc postanowiliśmy
poszukać „delawarki” na pobliskim wysypisku śmieci. Odprowadziliśmy wzrokiem ekipę,
która obserwowała zbiornik z innej strony i ruszyliśmy. Nie dojechaliśmy jednak
na miejsce, gdy dostaliśmy informację, że Paweł Malczyk i jego koledzy zaleźli
ją. Strach, że nie zdążymy był okropny, przecież w każdej chwili mogła odlecieć
i już nie wrócić. Gdy dojechaliśmy na miejsce, wspomniana ekipa już się
zwijała, ale na szczęście ptak nadal siedział. W takim świetle, jasna tęczówka
nie wydawała się aż taka jasna, ale jasny płaszcz, masywny dziób z ciemnym „przecinkiem”
– tak, to była ona. Nie wystarczyło nam jednak zwyczajne przyłożenie oka do
lunety. Chcieliśmy zrobić kilka fotek dokumentacyjnych, krótki film,
porozmawiać z kolejnymi obserwatorami – małżeństwem Kośmickich (pozdro). To właśnie kocham w
tym hobby – obserwowanie pięknych i rzadkich ptaków i spotkania z ludźmi,
którzy podzielają moją pasję. Zawsze można się czegoś nowego nauczyć,
powymieniać doświadczeniami, pośmiać ze starych żartów i umówić się na kolejną
wyprawę. Gdyby można było z tej pasji żyć, rzuciłabym wszystko, zabrałabym
Dzieci i prowadziłabym do śmierci koczowniczy tryb życia, niczym starożytni
nomadzi, obserwując ptaki.
Ostróda - gdy już wszyscy zobaczyli mewę delawarską. Fot. Maciej Kowalski. Od lewej: Paweł Kołodziejczyk, Marian Domagała, Krzysiek
Ostrowski, Tomek Tańczuk, Michał Zawadzki, ja, Adam Kuźnia,
Andrzej Kośmicki i Anna Kośmicka i Maciek Kowalski (przycupnął z przodu).
Póki co, moja
„życiówka” powiększyła się o kolejny gatunek, a była szansa na jeszcze jeden –
najrzadszy z nich – krzyżodziób modrzewiowy. Nie sposób było odpuścić sobie
takiej okazji, zwłaszcza, że nasza droga do domu prowadziła mniej więcej blisko
tego miejsca. Niedaleko Warszawy leżała sobie jak gdyby nigdy nic malutka wioseczka zwana Cegielnią Lewicką i pewnie nigdy bym tam nie trafiła, gdyby nie
ten niepozorny czerwony ptak ze skrzyżowanym dziobem. Nie liczyliśmy na to, że
uda nam się go spotkać, chociaż póki co szczęście nam sprzyjało. Wiedzieliśmy
jednak, że dzień wcześniej wielu obserwatorów nie znalazło ptaka. Nie
spieszyliśmy się zatem, jadąc nieco dłuższą, jak się potem okazało, drogą,
prowadzącą blisko pól, gdzie w 1410 miała miejsce Bitwa pod Grunwaldem. Patrząc
na mokre od deszczu pola, zastanawialiśmy się jak wiele umęczonych dusz błąka
się w nocy po tych wsiach, szukając spoczynku. Po drodze zauważyliśmy niewielki
las modrzewiowy i coś kazało nam się zatrzymać i zobaczyć, czy przypadkiem nie
uda nam się znaleźć własnego krzyżodzioba. Znaleźliśmy…. ale rozrzucone obrazki
święte, paragony i inne drobiazgi, mogące świadczyć o rabunku – wszystkie te
rzeczy mogły zostać wyrzucone z portfela po zabraniu pieniędzy i dokumentów –
obok leżało puste opakowanie po papierosach z napisami po ukraińsku. Gdy
wracaliśmy do samochodu przyszedł PGL – niczym wyrok. Z jednej strony euforia,
że jednak jest, z drugiej obawa, czy zdążymy. A mieliśmy 20 minut do celu. Te
20 minut zdawało się trwać całą wieczność, choć nie pamiętam, żeby Tomek
kiedykolwiek tak szybko jechał (no może jak jechaliśmy z Maćkiem Kowalskim i
naszymi Dziećmi na kulona na Płaskowyż Głubczycki). Kilka minut i głos w
telefonie – „odleciał”. To niemożliwe, a jednak spóźniliśmy się i pytanie „czy nasi
go widzieli?”. W końcu dojechaliśmy na miejsce z sercami ciężkimi od żalu, ale
jeszcze gdzieś na dnie tliła się nadzieja. Nie mogłam ustać w miejscu, nosiło
mnie, chciałam go znaleźć dla siebie i mojej ekipy, chciałam się wykazać.
Weszłam w las, było cicho, ani jednego ptaka na drzewach. Szukałam jakiegoś
ruchu, jakiegoś głosu, a potem Tomek szukał mnie. Dzwonił do mnie, ale mój
telefon został w samochodzie. Słyszałam ich głosy, ale nie mogłam jeszcze
wrócić. W gasnącym świetle dnia, cienie małych modrzewiowych szyszek zlepiały
się ze sobą, tworząc kształty ptaków – ileż to razy nabrałam się, że to właśnie
on. Nie mogłam dostrzec żadnego ruchu, nic, nawet powiewu wiatru. Zaczęłam
widzieć coś, czego nie ma, straciłam orientację w terenie. Nie mając doświadczenia
w rozpoznawaniu głosów ptaków, błądziłam za głosami przelatujących czyży i
grubodziobów. Wtedy coś zobaczyłam, nawet przez chwilę wisiał na szyszce
modrzewia jak krzyżodziób, ale nie, to nie loxia,
to po prostu dzięcioł duży udający krzyżodzioba.
Paweł, Marian,
Krzysiek i Adam dzielnie szukali razem z nami, gdyż jak się okazało, też nie
udało im się zdążyć na obserwacje tego pięknego ptaka. Musimy się poddać, zmrok
wygrywa z naszymi oczami i gdy pojawia się ostatnie światełko w tunelu, okazuje
się, że choć było naprawdę blisko to były to niestety tylko krzyżodzioby
świerkowe. Czas powiedzieć pas i rozejść się do domów. Czas nam dany dobiegł
końca. Żal się rozstawać, nie tylko dlatego, że nie widzieliśmy nowego gatunku,
ale szkoda, że przygoda dobiega już końca. Teraz pozostanie nam już tylko droga
powrotna, wisielczy humor dawał nam się we znaki – mi chyba najbardziej. Jak
szkoda, że nie możemy jeszcze dłużej zostać, jeszcze chwilę poszukać,
porozmawiać, spróbować jeszcze raz.
Koledzy
wyruszyli w dalszą drogę. My też przebraliśmy się, zrobiliśmy szybkie porządki
w samochodzie, żeby jazda powrotna była jak najbardziej wygodna. Ruszyliśmy,
ale nie mogliśmy się pogodzić z porażką. Ale przecież jutro jest wolny dzień –
Święto Trzech Króli, gdyby tak jeszcze… Jutro? Ale czy Dziadkowie zostaną z
Dziećmi, obowiązki wzywają, ale nieoczekiwane okoliczności… długie telefony,
rozmowy i wciąż jesteśmy w okolicach Mławy. Szukamy noclegu, jedzenia, godziny
spędzone na stacji benzynowej, namiętne rozmowy o naszej pasji, o naszej
przyszłości, co się z tego wykluje, co nas jutro czeka, nowa szansa – nie mamy
nic do stracenia!
Starym
studenckim zwyczajem postanawiamy spędzić noc w samochodzie. W ciemności
słychać pohukiwanie puszczyka, niebo przejaśnia się, odkrywając gwiazdy,
zwiastujące szansę na dobrą pogodę. Tym razem nam się uda, „lepiej dla
krzyżodzioba, żeby tam był”, mówi Zawa „lepiej, żeby był”. „Żeby był” –
rozważam to w kategorii cudu i czekam na świt. Jutro przyjadą inni z różnych
stron Polski, będzie moc, będziemy szukać razem. W nocy mam koszmary, znowu śni
mi się zamknięte miasto ze strzelistą katedrą – zawsze mi się ono śni, gdy
jestem w tarapatach, gdy mam problem, aż tak bardzo mi zależy? Tak, ale to już
nie chodzi o „licznik”, to prawda, zawsze byłam kolekcjonerką, nie wiem, czego
w życiu nie zbierałam, od znaczków po papierki od cukierków, muszelki i numery
czasopism, od kolorowych smoczków do zawieszania na szyję po karteczki z
notesów, a teraz… ptaki – kolekcja rzadkich obserwacji niczym sznur czarnych pereł,
to skarb, „my precious”.
Świt
przychodzi, dla mnie niezmiennie od 33 lat. Jest chłodno, pochmurnie, ale nie
na długo. O 7:30 wchodzimy już do lasu, rozdzielamy się, nasłuchujemy,
obserwujemy. Jeśli nie dziś, to chyba już nigdy. Na razie jesteśmy tylko my,
Staszek Czyż jest już w drodze, kto wie, kto jeszcze. „Słyszeliście ten głos” –
Tomek nagle rzuca, „tu jest” – dodaje Michał. Wszystko dzieje się tak szybko.
Lornetki, lunety, jest! Modrzewiowy, gratki! Pojawia się ekipa z Warszawy, jest
radość, potem nadjeżdża Łódź i Stasiu Czyż (pozdro), gdzie on jest? Jest!
Wszyscy go mają! Ale zaraz, to może być świerkowy, nie widać wyraźnie drugiej
pręgi, przecież on ma być dwupręgowy, a może to młody? Spokojnie, szukamy
dalej. Jest stadko! Przeglądamy każdego osobnika – ten na pewno jest
modrzewiowy, ten też! Mamy dwa osobniki dorosłe i jednego młodego i jeszcze
świerkowego i jego samice. Serce bije szybko, mocno, chce się żyć, miny
obserwatorów – bezcenne… Teraz trzeba zapisać tą obserwację, żeby zapamiętać ją
na dobre – do gry wchodzą aparaty fotograficzne. Tomek pracuje, a ja mogę
odpocząć, mogę oddać się drugiej czynności, którą uwielbiam w takich momentach
– rozmowie z kolegami po fachu. Poznaję Marcina Wierzbickiego (pozdro), który dzieli się
swoim „swarkiem” – niesamowita jakość obrazu. Z ekipą z Łodzi rozmawiam o ich
ostatnich obserwacjach – padają znane nazwy: turkawka wschodnia, pasterz, sowa
jarzębata, nur białodzioby – te słowa są szybsze niż same ptaki, na ustach
wszystkich, jak gorące bułeczki, wciąż rozchwytywane, przekazywane z ust do
ust. Śmiejemy się – „zebrała się tu śmietanka polskiej tłiczerki”.
Nie można
oderwać wzroku od karmazynowych piór – ptaki nic sobie nie robią z naszej
obecności – karta zapełnia się zdjęciami. Ptaki w końcu odlatują, idziemy
kawałek za nimi, ale wiemy, że musimy ruszać dalej. Mieliśmy więcej szczęścia
niż rozumu – 4 gatunki w ciągu niecałych dwóch dni! Wow! Brak mi słów! Kolejna
grupówka (pierwsza przy „delawarce”), by nie zapomnieć, że się spotkaliśmy w
tych pięknych okolicznościach przyrody i w drogę. Gdyby jeszcze ta czeczotka
tundrowa nadal siedziała u kolegi Fabera w ogrodzie… „Hold your horses” (przystopuj
trochę) – podpowiada aniołek w mojej głowie, ale to jest jak nałóg, nie można
przestać. Gdy to piszę, serce bije mi jak oszalałe, chcę więcej! „I am ready
for another adventure” – powtórzę za Bilbem…
Pożegnalne zdjęcie grupowe w Cegielni Lewickiej, po pięknej obserwacji krzyżodziobów modrzewiowych, od lewej stoją: Maciek Kowalski, ja, Janek Fuss, Michał Zawadzki, Marcin Wierzbicki, Sławek Dąbrowski, Tomek Grochowski, Tomek
Janiszewski, Paweł Głowacki, Staszek Czyż, Darek Szlama, Staszek
Turowski i Dawid Kozłowski. W dolnym rzędzie (od lewej) - Tomek Tańczuk i
Piotr Gryz.
http://blogroku.pl/2014/kategorie/wyprawa-po-300,cmy,tekst.html