Jest wiele ptaków, o których,
kiedy pomyślę, przeszywa mnie dreszcz. Niektóre są wielkimi rzadkościami, jak
czajka stepowa, którą obserwowałam dwa dni przed narodzinami mojego starszego
synka Gabrysia, inne są prawdziwymi klejnotami w koronie, jak pomurnik, jeszcze
inne są tajemnicze, kryjące się w zmierzchu, obserwowane głównie nocą, jak
sowy. Gatunek, który opiszę dzisiaj też jest ptakiem nocnym, wcale nie tak
bardzo rzadkim, ani nie kolorowym, a jednak obcowanie z nim to czysta przyjemność
i czyste emocje.
Michał Kruszona, w swojej książce
Kulturalny atlas ptaków, którą
dostałam od Michała Zawadzkiego (dzięki Kolego) podaje, że lelek kozodój, bo o
nim mowa, jest pod wieloma względami
ptakiem magicznym. Po pierwsze, potrafi wtopić się w otoczenie, tak, iż staje
się niemal, ale to jeszcze nie wszystko. Lelkiem kozodojem zwano dawniej złego
ducha, diabła „robi wrażenie, jakby chciał wypatrzyć kozę, do której wymion
przysysa się szeroko otwartym dziobem. Tak posilony przekracza lelek granicę
świata duchów, aby zdać relację z tego, co zachodzi na ziemi wśród zwierząt i
ludzi[1]”.
Podobno ma mieć też coś wspólnego z błędnymi ognikami na bagnach. Wspaniale –
uwielbiam takie klimaty.
A jak to wygląda z mojego punktu
widzenia? Aż wstyd się przyznać, ale widziałam lelka tylko raz w życiu, 6 lat
temu, kiedy byłam na początku mojej ptasiej drogi. W tym samym miejscu,
zaliczyłam wtedy również słonkę. Cudownie się przekonać, że po tak długiej
nieobecności, znowu obydwa gatunki dopisały w tych lasach. Najpierw nie mogłam
go wyłuskać z grona innych leśnych głosów, do których, oprócz ptaków zaliczają
się również ryczące daniele, nieodłączni piechurzy tego miejsca. Tomek z
Maćkiem Kowalskim słyszeli lelka z oddali, ja natomiast jak zwykle odebrałam
dźwięki nadawane przez nietoperze, ale lelkowego pasma, nie mogłam wychwycić. W
końcu usłyszałam zarówno słonkę jak i lelka. Słonka ciągnęła tą samą trasą co
przed laty, a lelek… on jest nie z tej
ziemi. Ni to sowa, ni to jerzyk, ni jaskółka, kiedy w locie zniżał się nad nami
wydawał z siebie rozmaite odgłosy – ten, który zapamiętam do końca życia, to
dźwięk, niczym przewijana taśma, kaseta magnetofonowa. Kilkukrotnie przysiadał
na drodze parę metrów przed nami i czekał, a my wpatrywaliśmy się w niego
niczym w obrazek, jakby zahipnotyzowani jego czerwonymi oczami. Chwilę polatał
nad nami, zwołał też swoich kolegów i te nocne szybowce tańczyły w powietrzu,
opowiadając jakąś nieznaną opowieść, o światach, do których ludzie nie mają
dostępu. W tej jednak magicznej chwili, mogliśmy dotknąć tajemnicy, stać się
jej częścią, uciec od codzienności, by wrócić do niej odmienieni, silniejsi,
rozmarzeni…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz